Saturday, March 01, 2014

Hani przepis na zupę



Hania nie ma jakiegoś szczególnego zacięcia kulinarnego i zabawa w gotowanie raczej jej nie kręci. Ostatnio poniosła ją jednak wyobraźnia i muszę przyznać, że dość twórczo podeszła do tematu przepisu na pewną zupę. Zupę z... fryzjera.
Taak, wiem... zupa z fryzjera brzmi dość abstrakcyjnie więc już śpieszę wyjaśnić genezę tego nietuznikowego pomysłu.

Od kiedy pamiętam, czyli od kiedy Hania werbalnie była w stanie wyrazić swoje zdanie na ten temat, zawsze chciała mieć długie włosy. Zawsze mówiła, że chce mieć włosy jak mama, co mi schlebiało oczywiście, że czymś tam dziecku imponuję, choć może marna to dziedzina, hehe;)
Obecnie, co raczej nikogo nie zdziwi po lekturze poprzedniego posta, Hania marzy o włosach długich jak księżniczka. To bardzo istotna sprawa zatem fryzjer jest jej wrogiem numer jeden i kojarzy jej się zdecydownie bardzo negatywnie.

Wykorzystałam ten fakt we wczorajszej zabawie i zamiast roli złej wróżki przyjęłam rolę fryzjera z ostrymi nożyczkami. Tak naprawdę to nie ja osobiście byłam tym fryzjerem lecz jakiś pet shop, któremu przypadła ta niezbyt pochlebna rola i którego to nie wolno mi  było wypuszczać z rąk podczas zabawy. Hania, czytaj kot królewna, zareagowała natychmiast bardzo żywiołowo i postanowiła się z nim czym prędzej rozprawić i to tak totalnie. Zasugerowała pokrojenie go na kawałki i ugotowanie z niego zupy wraz z innymi składnikami... właściwie z niekończącą się liczbą składników, powiedziałabym, że w pewnym momencie przestała to być zupa z fryzjera, ja nazwałabym tę zupę neverending soup:)


Oto pierwsza wersja „niekończącej się zupy”, jest abstrakcyjna ale do przełknięcia.




A o to druga wersja. Ostrzegam, drugiej wersji nie polecam co wrażliwszym czytelnikom...



 

Sunday, February 23, 2014

Śpiąca Królewna jest wśród nas.


To jest już rytuał, codzienność, oczywista oczywistość. Gdy wracamy z przedszkola Hania w biegu zrzuca kurtkę i przywdziewa swoją suknię z cekinami (ew. jakąś zastępczą), ściąga gumki z włosów, zarzuca grzywą, wkłada ‘koronę’ i przemienia się w książniczkę.

Najczęściej wciela sie w rolę śpiącej królewny, padając nieruchomo na łóżku, „zasypiając”. Wówczas do akcji musi wkroczyć książe – najczęściej Czarek ale bywa, że ja też (chociaż mi częściej przypada rola złej wróżki a czasem i królowej) – dać buziaka i ją obudzić. Ta scena najczęściej odbywa sie kilka razy dziennie a książe musi zastosować różne metody budzenia od łaskotek po brzęczące muchy, chociaż jak wiadomo ostatecznie tylko buziak działa. Gdy nagle zapanuje w domu cisza, nic się nie dzieje, znaczy, że królewna zasnęła, na sto lat. Jakże szybko mijają jednak te lata... Subiektywne poczucie czasu i wrodzona niecierpliwość nie pozwalają naszej królewnie czekać na księcia dłużej niż kilkanaście sekund, w porywach do 2 minut.

Generalnie, nie ważne jaką zabawę zainicjuje Hania, zawsze, 
ni stąd ni zowąd, a jednocześnie całkiem naturalnie, pojawia się zła wróżka, kołowrotek i oczywiście śpiąca królewna (plus inne niezbędne postaci). Może to być zabawa w chowanego, pet shopy, rysownie czy jakieś gry - wątek śpiącej królewny zawsze zostaje sprawnie wpleciony w akcję.

A zaczęło sie od audio-booka, to była jedyna bajka na CD, której Hania namiętnie słuchała. Myślę, że zna ją na pamieć, bo cytuje długie dialogi i ciągle nas poprawia jak nie dobierzemy odpowiedniego słownictwa w zabawie. Co ciekawe, za każdym razem jak słuchała tej bajki uciekała na conajmniej 5 metrów od radia jak tylko pojawiała się zła wróżka i jej złowrogi głos rzucający klątwę (którą to Hania z drugiej strony chętnie cytuje).
Teraz zna jeszcze wersję z bajki animowanej, co jeszcze bardziej pobudziło jej wyobraźnię i księżniczkomanię.

Bardzo szybko sie to potoczyło, nagle z Hello Kitty, Myszki Mickey itp. przyszła mega-faza na księżniczki. Dane mi było szybko zauważyć też, że rynek jest bardzo przegotowany na ten etap w życiu małych dziewczynek. Poza podstawowymi atrybutami (suknia, korona) Hania ma już majtki z księżniczkami, gumowce, naklejki, plastry opatrunkowe, telefon, nawet specjalną gazetkę o princessach, wypatrzoną przez Hanię w naszym lokalnym markecie... a to pewnie dopiero początek...
Ostatnio, dla równowagi, Czarek kupił jej 3 autka: radiowóz, ambulans i straż pożarną. Owszem, przydały się... okazuje się, że księżniczki też potrzebują skorzystać z tych służb, czy to z policji, pogotowia czy straży pożarnej;)

Na koniec muszę jednak uczciwie dodać, że przemiana nie jest totalna, bo Hania (czy też wybrany petshop czy inny stwór zabawka lub przedmiot zaadoptowany na zabawkę - ostatnio w kafei była to wykałaczka) najczęściej wciela się w rolę Królewny-Kota. Opowiada jak skacze po drzewie, buja się na lampie, bawi się z koleżankami myszami i psami i okropnie psoci... tyle, że nosi koronę i mieszka w zamku. 
Właściwie trudno to wszystko ogarnąć:)

Saturday, August 24, 2013

Co tak kapie?


I
A dzisiaj mam też coś ”archiwalnego”  ale tym razem coś zabawnego do obejrzenia: film Czarka pt. „Co tak kapie?”, zrobiony nad ‘naszym’ jeziorkiem ponad rok temu. Hania miala niecale dwa latka.





Friday, August 23, 2013

"Life is what happens to you while you are busy making other plans"

I
Kilka miesięcy temu byłam na kursie Dale Carnegie "Going out from comfortable zone"… 4 godziny zajęć raz w tygodniu przez 12 tygodni. Uff, nie było lekko ale kurs polecam absolutnie każdemu. Co tydzień trzeba było przygotowac 2-minutową prezentację na wybrany temat, głównie związany z własnym rozwojem (na szczęście prezentacje mogłam robić po ang).
Czasami zapisywalam sobie co chciałam opowiedzieć i właśnie przypadkowo znalazlam ten tekst, którym postanowilam sie podzielić:)
Teraz żałuję, że nie wszystkie prezentacje sobie zanotowalam... ale może jeszcze coś odkopię albo sobie przypomnę.
 
I’m at home in the afternoon. Just after work, playing with my doughter Hanna. She is 2,5 so at the age when baby is really funny and creative but also needs a lot of attention.

I’m kind of playing with her but in fact - instead of having fun together - at the same time I’m checking my mailbox, send text messages, try to clean the mess which is around and prepare something to eat. And I also think how I should run tomorrow’s phone meeting with customer.

So, quite a lot in my head and Hanna is pretty smart beast and feels that I’m not with her… therefore does everything possible to capture my full attention. First she was drawing on the wall and then started to pour water on all the floor - pretty proud from the result. No doubts all those forbidden ‘activities’ were done on purpose. She definitely succeeded in catching my attention.

I stopped all my thoughts for a while and started to observe her. I saw her with all the energy involved in one activity and the purpose of all her activity was to have FUN. She was not worried what was yesterday or even a while ago, what could be tomorrow. She was here and now. And wanted to have FUN!

I found it pretty inspiring, it’s really nothing new but we tend to forget to enjoy the moment we are right now… And I it’s not the first time I learn it, on all my joga sessions I hear that I should be “here hear & now”, focus, enjoy the moment. On Dale Carnegie we also talked how important is to do one thing at the time.
But we simply continuously have to remind ourselves about that…

And as a reminder I noted for myslef words of John Lennon song's which he wrote for his son : Life is what happens to you while you are busy making other plans (or things).

Let’s slow down, indeed do one thing at a time & enjoy the momentJ

Sunday, June 16, 2013

Kreatywne zabawy 2

I
A propos poprzedniego posta… Przedwczoraj Hania dopadła się do nowego opakowania wkładek higienicznych i obkleiła własnoręcznie tak jak widać na zdjęciu. Gdy nagle przyuważyłam ją na gorącym uczynku i wyraziłam swoją zdecydowaną dezaprobatę, Hania obwieściła (jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie), że musiała tak zrobić, bo jest strażakiem.  

Przyjrzałam się... no rzeczywiście, wyglądała prawie jak strażak. Jej uniform był na tyle 'profesjonalny' i zabawny, że wybaczyłam jej zmarnotrawienie moich kolejnych wkładek, szczególnie że jak się okazało, miała misję do spełnienia - natychmiast przystąpiła do ratowania kotów z pożaru:)
Jakość zdjęć trochę kiepska ale akcje ratownicze były zbyt szybkie, żeby móc złapać ostrość...


Sunday, June 09, 2013

Kreatywne zabawy

iI
Niektóre zabawy Hani są dość kreatywne żeby nie powiedzieć abstrakcyjne. Stwierdziłam, że muszę zacząć je kolekcjonować...

Wczoraj np. usiadła na półce z butami i twierdziła, że jest butem. Nie byłoby w tym problemu gdyby nie fakt, że długo i usilnie nalegala że mam ją, znaczy tego buta założyć... Ostatecznie dała sie przekonać, że mam za duże stopy:)
Dzisiaj natomiast usiadła na stole obok mojej szkalnki wody i obwieściła, że jest moim piciem... oczywiście nie było innego wyjścia, musiałam wypić wszystko po kolei: ręce, nogi, głowę, uszy itd.


Kiedyś bardzo lubiła bawić sie moimi wkładkami higienicznymi. Wyciągała z szafki i robila sobie z nich ścieżki, wyklejanki... na szafce, podłodze, zabawkach czy na sobie. Niegdyś przykleiła sobie jedną na czole, drugą na brodzie i mówila że jest kosmonautą.

Wczoraj na deser jadła truskawki. Wyciągnęła najpierw trzy, najwiekszą truskawką był Czarek, średnią byłam ja, a najmniejszą ona czyli Hania. Potem wyciągnąła jeszcze dwie - ciocię Renię i Wojtka. Chwilę sie zabawiła i potem wszyskich zjadła. Na moje ubolewanie nad naszym marnym losem wyjaśniła, że po prostu byla głodna...
Muszę przyznać, że nigdy nie brakuje jej argumentcji odpowiedniej do sytuacji.

Tydzień temu szłyśmy sobie chodnikiem patrzymy a tu leży jakiś lizak a na nim i wokół pełno małych mrówek.
Hania natychmaist zaczyna je deptac. Ja na to:  Hania, nie zabijaj mrówek! A Hania, moje słodkie, urocze maleństwo, stanowczym tonem: Muszę je zabijac, bo ja ich nie lubię!
I

Atrybut "dużaka"...

i
Hania skończyla już 2 lata i 8m-cy i - jak sama twierdzi od wielu, wielu tygodni - jest już Dużakiem, o czym przypomina nam kilka razy dziennie przy różnych okazjach.

Ten etap zaczął sie już w styczniu, gdy do jej grupy w przedszkolu dołączyła trójka maluchow (wcześniej przez ponad rok była najmłodsza w grupie 1-5lat). Hania ostentacyjnie ignorowała maluchy, nie chciała sie z nimi bawić, podobno podczas zabaw w podgrupach (w kółeczku) odmawiała trzymania je za ręce... Skumplowala sie za to z najstarszym towarzystwem, co ma niemały wpływ na jej rozwój a raczej rozwój jej słownictwa, o czym za chwilę.

Podstawowym atrybutem jej dorosłości do którego często nawiązuje i z którego jest bardzo dumna, są... majtki. Kilka tygodni temu niemal z dnia na dzień z własnej woli zrezygnowała z pampersów. Ostatnio na pytanie babci czy będzie bawić się z Lenką i Marlenką (ponad rok młodszymi kuzynkami) jak przyjedzie latem odpowiedziała: ale babcia, ja nie mogę, ja nie bawię sie z maluchami, ja mam majtki...

Żeby przypieczętować przynależność do starszakow tydzień temu pożegnała się ze swoją kolekcją niuńków (smoczków). Używała ich przy zasypianiu i przy okazji nocnych pobudek. Od zimy była przygotowywana na ten moment i z lekkim onieśmieleniem uroczyście oddała je królikom w Lisebergu. Dostała dyplom (nawiasem mówiąc świetna ceremonia w tym Lisebergu) i... bardzo dzielnie to znosi. W tajemnicy 'uratowalam' jednego na wypadek ewentualnych dramatycznych konsekwencji ale nie był potrzebny. Pierwszego wieczoru małe cierpienie i smutek malowały się jej na twarzy ale ni słowem nie wspomniala o niuniku... dopiero w nocy 'pękła' i mieliśmy 20-minutowy mały dramat. Teraz tęsknota za niuńkiem przejawia się tylko w kryzysowych momentach, przez chwilkę, właściwie bezboleśnie.

A poza tym, od dawna nawija Hania całkiem przyzwoitą polszczyzną, natomiast od niedawna przynosi do domu szwedzki.
Całkiem świadomie, z łobuzerskim uśmiechem rzuca do nas całe zdania po szwedzku. O tyle dobrze, że jak poproszę, to tłumaczy na polski to co powiedziała:)
Jednym z pierwszych zdań rzuconych do mnie ze dwa tygodnie temu bylo dość 'zaczepne' pytanie: 'Har do bajs i munen?' Myślałam, że padne... niewtajemniczonym przetłumacze: 'Czy masz kupe w buzi?' Myślę, że testowała moje rozumienie szwedzkiego i chyba zaliczyłam test, bo więcej już tego tekstu nie powtórzyła;)

i

Friday, April 12, 2013

Dawno temu w Indiach


Oj, znów minąl szmat czasu... A zanim zupełnie zapomnę chciałam napisać trochę o Indiach, które przez chwilę zobaczyłam i jakoś mnie nie zaskoczyły. Chyba za dużo filmów oglądałam i książek przeczytałam na ich temat. Byly barwne, nasycone intensywnymi kolorami, zapachami i oczywiście smakami. Na pewno pobudzają wszystkie zmysły - na raz.
Oczywiście nie za wiele mogą napisać po raptem 3 dniach w Indiach 2 m-ce temu (ludzie poznają je przez lata), podczas których nie ruszyłam się z Dehli. A w Dehli podobno nie za bardzo jest co oglądać, zwiedzać.

Po perypetiach w Helsinkach zlądowałam w New Dehli w niedzielę rano. Przec całą podróż nie zmrużyłam oka choć starałam sie jak mogłam, a im bardziej się starałam tym mniej mogłam... Sanjay, mój klient a raczej Indyjski partner odebrał mnie z lotniska i dołączył do wspólnego śniadania w hotelu (moi dwaj koledzy bawili na miejscu już od wczoraj). Pierwsze co zrobiłam to pochłonęłam kiść wingron, które uwielbiam, zanim sobie przypomniałam, że miałam nie jeść żadnych świeżych owoców i warzyw (nie obieranych) bo, wg ostrzegajacych mnie znawców Indii, bankowo szlag mnie trafi a na pewno mój żoładek. Ponieważ umknąl mi ten winogron przez resztę pobytu w Indiach nie czułam się juz zobowiązana jakoś szczególnie uwazać i szczęśliwie nic mnie nie dopadlo, nawet bez intensywnego odkażania sie ginem czy whisky..

Większość niedzieli zwiedzalismy Dehli, częściowo z samochodu, w ciekawszych miejscach wysiadaliśmy żeby się pokręcić. Troche pochopnie zgodziliśmy się zwiedzić pewną świątynie, zbudowaną 7 lat temu przez jakąś sektę (dyplomatycznie zwaną przez Sanjaya subreligią), obecnie najwiekszą atrakcję Dehli... Siedem tysięcy rzeźbiarzy i tysiące wolontariuszy pracowało na budowę tej świątyni przez całą dobę w ciągu pięciu lat. Jej rozmach, bogactwo sa nie-wy-o-bra-żal-ne, szokujące, a dla mnie przygnębiające. Kilka razy zadawałam pytanie dlaczego wydaje się tu miliardy na taką budowlę zamiast przeznaczyć je dla biednych dzieci, rodzin. Serio... w życiu czegoś takiego bogatego nie widziałam... Wystarczyłoby, gdyby zbudowano z jedną dwudziestą tego przybytku... W środku były inscenizacje poświęcone życiu guru sprzed wiekow, który całe swoje życie poświęcał innym i był niemożliwie skromnym czlekiem. Ta subreligia powstala aby kontynuowac jego nauki i dla niego buduje się tak pojechaną świątynie... kompletny absurd. Wkurzylam sie.
Podobno spora grupa ludzi w Indiach prowadzi z powodzeniem biznesy, zarabia ogromne pieniadze i żyje w totalnej skromności oddając wszystko co zarabiają na wybrana „subreligie” (cos jak u nas emeryci na radio maryja). Stąd tez sekty w Indiach są cholernie bogate.
Spędziliśmy tam chyba ze 3 godziny, bo wszędzie były kolejki, zaczynajac od kolejki do bramki kontrolnej i osobistej kontroli chyba bardziej restrykcyjnej niz na lotnisku w Izraelu. Oprócz ubrania na sobie i butów, praktycznie nic nie mozna bylow wnieść, był nawet problem z kluczykami do auta. Ponoć doszło tam do jakiegoś zamachu kiedyś (chyba ktoś jeszce się wkurzył).
Nieopatrznie załapalismy sie na przedstawienia w kilku odsłonach i miejscach z manekinami w roli głównej a potem na wycieczkę łódką przez ‘przekrój’, historie Indii. Zgodnie stwiedziliśmy, że to taki park rozrywki,  takie Liseberg New Dehli.

Zobaczyliśmy jeszcze jakiś fort i obowiązkowo Gate of India, ufundowaną przez Brytyjczyków dla indyjskich ofiar II wojny swiatowej. Lekko się słaniałam z niewyspania a tymczasem przed kolacją czekała mnie sesja jogi z oryginalnym indyjskim joginem. Sanjay załatwił swojego jogina, który codziennie rano prowadzi jogę w jego domu dla całej rodziny (nie ma co, zdyscyplinowana rodzinka... też bym tak chciala) . Poprosiłam o hardcorową sesję i nasz jogin nie zawiódł. Mój szef uległ mojemu kurtuazyjnemu zaproszeniu i postanowil nam towarzyszyć. Całkiem nie najgorzej sobie radzil jak na pierwszy raz, jogin na koniec zauważył że jest całkiem wysportowany ale ‘brak mu elastyczności’. Ta opinia jogina okazała sie całkiem mi użyteczna, od czasu do czasu do niej nawiązuje jak potrzebuję do czegos przekonać mojego szefa:)

Nasz klient robił wszytko aby nasz krótki pobyt byl niezapomniany i kolację celebrowaliśmy w podobno najlepszej restaurcji Dehli, Bukharze. Serwis był taki sobie, nikomu tam się nie spieszyło, ale jedzenie... brak słów, zeby opisać te smaki. Chyba wszystko już zostało napisane w ksiażkach, reportażach na temat jedzenia indyjskiego, w porównaniu z tym co serwuje się w europejskich restauracjach indyjskich, zgodnośc jest w max 5%. Moim hitem był biały serek a la mozzarella w sosie szpinakowym i szaszłyko-kebaby kurczakowe... Ja jakkolwiek bym nie smażyła kurczaka zawsze wychodzi suchy jak wiór... 

Po kolacji Sanjay zabrał nas w jakies podejrzane miejsce gdzie chlopaki skręcali Paan. Na stoliczku, na chodniku w ciemnej uliczce ale podobno najlepszy w miescie... chociaż skręcany brudnymi łapami a liczne składniki ustawione na stoliczku wyglądały conajmniej intrygująco. Wolfgang z Michalem dzień wcześniej spróbowali tego i stwierdzili, że to największe świnstwo jakie mieli w ustach i... nieskutecznie mnie zniechęcili. Przyznam, że czaiłam się dłuższą chwile ale ostatecznie wzielam swoje zawiniatko, zapakowalam do ust, upychając gdzieś pod dziąsło od strony polika (w podobny sposób w Ameryce Południowej pakuje i ssie się liście koki).  Dostałam natychmiast obfitego ślinotoku, smak byl mega-intensywny, mocno anyzowy ale nie taki zly. Dałam rade i czułam sie bardzo Ok po tym... Wyjaśnię jeszcze, ze Paan to taka mała paczuszka, mix różnych LEGALNYCH kolorowych substancji roslinnych i może również nie-roslinnych, ziarenek, przypraw etc (mozna sobie dobierać składniki) zawiniętycth w liść, którą żuje sie tutaj po jedzeniu, wspomaga trawienie. Po wyżuciu można wypluć ale podobno prawdziwi smakosze (bądź twardziele) jedzą całość.

Największe zaskoczenie (coś mnie jednak zaskoczyło) czekało nas w poniedziałek rano. Wchodzimy do biura naszego indyjskiego partnera. Stoją wszyscy pracownicy. Przed szereg wychodzi jedna dziewczyna z zapaloną świecą na tacy, potem kolejne dwie z intensywnie czerwonym proszkiem na talerzykach. Tym czerwonym proszkiem mi i Wolfgangowi, mojemu szefowi,  malują czerwone kreski na naszych czołach. Następnie jedna z dziewczyn posypała na mnie płatki kwiatów. A potem kolejna założyła nam na szyje girlandy, takie jak na Hawajach zakładają, tylko tutaj z żółtych kwiatów. Na koniec dostaliśmy po wiązance kwiatów. Tu nastąpił koniec i wyglądało na to, że teraz nasza kolej, że coś powinniśmy zrobić... A my... staliśmy jak wryci, wmurowni, nieprzygotowani, kompletnie zaskoczeni... chciałabym zobaczyć nasze minyJ Ostatecznie bąknęliśmy coś na powitnie i podziękowaliśmy etc. Sanjay mówi, że to tradycyjne indyjskie powitanie, a Wolfgang pyta gdzie sala konferencyja, żeby już nie przedłużać tej ceremonii i tego naszego skrępowania. Potem już było normalnie, prezentacje, rozmowy, \domowy\ lunch na tarasie przygotowany przez ich kucharza. I tak cały dzien. Wtorek też był dniem służbowym, zaliczyłam klilka wizyt u klientów naszego dystrybutora. Cały dzień, bo przemieszczanie się po Dehli to niekończąca się podróż...

Wieczorem na moją prośbę Sanjay wykroił dla mnie chwilę na zakupy. Oszalałaam...  mierzyłam pumpiaste spodnie (kupilam 2 pary i mam juz razem 4, bo wczesniej kupilam w Kuwejcie 2 pary portek a la Sindabd – zawsze takie chcialam mieć - choć może niekoniecznie w nich chodzić), kolejne tuniki, apaszki przeglądałam sukienki dla Hani a Sanjay mierzył koszule dla Czarka. O 20stej zamykano sklep i po 2 godzinach szaleństwa musielismy opuścic przybytek, Sanjay chyba odetchnął z ulgą a ja zaczęłam zastanawiać sie jak ja to wszystko zapakuję... Z pewnością byłam klientem dnia, o ile nie miesiąca w tym sklepieJ

Urocze te Indie, trzeba będzie tam wrócić na jakąś chwilę... Raczej nie chciałabym tam zamieszkać, trudno w to uwierzyć, ale powiedziano mi, że przeciętny czlowiek w Indiach ma dwa cele w życiu: zarobienie na dom/spłatę domu i na ślub (taki ślub to wydatek rzedu setek tysiecy)/przyszłość swoich dzieci. Na bieżąco wydają średnio 15% swoich zarobków a resztę odkładają i prowadzą bardzo skromne życie. Hmmm a gdzie miejsce na Carpe fucking Diem???
Wyrażenie (i filozofia) ”Carpe Fucking Diem”  uslyszalam niedawno  i bardzo mi sie spodobalo - wierzcie lub nie - to oficjalna nazwa popołudniowej audycji w programie 3-cim Szwedzkiego radia...

Saturday, January 26, 2013

Helsinki? Nie lubię...


Czy można spóźnić sie na samolot będąc na lotnisku 4 godziny przed odlotem?
Oczywiście...  Sama to sobie udowodniłam. Okazuje się, że to nie takie trudne: wystarczy mieć połączenie przez Helsinki i nie przesunąć czasu do przodu o  godzinkę...  Oczywiście trzeba też siedzieć w jednym kącie przez te 4 godziny (i intensywnie pracować), bo przecież na lotnisku  gdzie się nie spojrzy są zagarki z lokalnym czasem.

Ze spokojem, z lekko ponad godzinnym zapasem – w moim wyobrażeniu - wynurzam sie z „kąta”, który w rzeczywistości był całkiem miłą, spokojną restauracją. I nagle kątem oka zderzam się z brutalną  rzeczywistością czasową. Chcę wierzyć, że to niemożliwe, nie mieści mi sie w głowie opcja spóźnienia na lot do... New Dehli. Ale przecież wiem że to prawda, bo wspominano mi, że w Finlandii jest inny czas tylko mi to "umknęło" na moje nieszczęście.
Wyrwałam z miejsca jak oparzona (tą informacją). Myśle, że pobiłam rekord w sprincie na - sama nie wiem ile - metrów, niemal wyplułam płuca, biegłam aż poczułam posmak żelaza (krwi) z wysiłku... Nie wiem co mnie niosło - nadzieja na cud czy bardziej fakt, że to przecież niemożliwe żebym spóźniła sie na ten samolot... żeby odleciał beze mnie... Dobiegam do celu do gate’u  - a tam nikogo. Pustka. Dochodzę do okna i patrze że, "mój" samolot stoi...  Przyklejam nos, pukam w szybę, hmmm, na co liczyłam? Serce mi się ścisnęło i wciąż wydawało mi się, ze to się nie dzieje na prawdę... Ale przecież stoi (nie tracę nadziei), szukam kogoś w jakimś lotniskowym uniformie, kto mógłby mi pomóc... O! przechodzi jakaś babka... zaczepiam ją, powiedziała dokąd iść. Dobiegam do Finnair service center i ciężko dysząc, i ledwie zipiąc, mówię, że właśnie się spóźniam na samolot do Dehli. Czy jest szansa sie jeszcze załapać?  Pytam z kompletnie nieusadnioną nadzieją, bo właśnie samolot powinien odlatywać. Ale cóż nadzieja przeciez umiera ostatnia. NIE! Brzmi odpowiedź. BANG!!! Tutaj nadzieja nie umarła naturalnie, została brutalnie zabita. To chyba jednak dzieje się naprawdę - zaczyna powoli do mnie docierać. Kazali mi usiąść, złapać oddech, „wyluzować” i poczekać, aż sprawdzą czy mogą przebukować bilet... Muszę przyznać, że byli naprawde mili i współczujący - a tego trzeba mi było - najlepiej żeby mnie ktoś przytulił:).  Trochę to potrwało ale ostatecznie w tym całym nieszczęściu miałam szczęscie: były miejsca na następny dzień i za 100 EUR udało się przebukowac bilet.

Otrząsam się, tłumaczę sobie, że ludzie większe dramaty mają (np w Syrii) i że jestem zdrowa i moje dziecko jest zdrowe itp itd. i że wkurzanie się i rozpaczanie nic nie zmieni więc ostatecznie pogodziam się z tą sytuacją. Chciało mi się płakać ale tylko trochę, przez chwilę, jak mi emocje opadły.
Pocieszyłam się też informacją, że nie jestem pierwszym i z pewnością nie ostatnim przypadkiem pasażera nie dostosowanego do lokalnego czasu, ponoć dość często zdarza sie to tutaj, szcególnie podróżnym lecącym ze Szwecji czy Niemiec.

Potem przykro mi się jeszcze zrobiło, gdy okazało się że nawet mój bagaż wyrzucili z samolotu... myślałam, że chociaż on już leci... Powiedziano gdzie go odebrać, leżał taki sam, porzucony...Ten fakt doceniłam później w hotelu, że mam dostęp do wszystkich swoich rzeczy.

W końcu pozostało poinformować mojego klienta, który przygotował program dnia (włączając jogę z oryginalnym hinduskim joginem), że jutrzejszy dzień szlag trafił. I poszukać jakiegoś lokum.

Cóż za urocza perspektywa... zamiast w New Dehli czekał mnie 1 cały dzień w Helsinkach, bo przebukowany lot miałam następnego dnia o 20-stej. Ale czy w wiosennej kurteczce, w środku zimy w Finlandii, mogę rozkoszować się urokiem Helsinek? Czekały mnie tylko godziny spędzone w hotelu i na lotnisku.
   
Tak więc mam dziś coś jakby deja vu... Po wyczekowaniu z hotelu znów siedzę na lotnisku w Helsinkach, czekając na lot do New Dehli. Z jedną tylko różnicą: jestem już w innej tj. lokalnej strefie czasowejJ

Pomyślałam, że to było moje najgorsze doświadczenie w historii moich lotniczych podróży ale przypomniało mi się, że jakieś 3 lata temu było gorzej... spóźniłam się na lot z Berlina do Gbga... I wtedy szlag trafił bilet a przede wszystkim czas (+koszt): niemal 6-ciu godzin dojazdu z Łośna do Berlina i z powrotem, i co najgorsze po tej podróży byłam znów w pukcie wyjścia. Moja rozpacz wtedy przybrała rozmiary dramatu stulecia;).