Monday, September 01, 2008

Quito i okolice. Ostatni dzień... czy nie może być po prostu normalnie? ;)


Szukając słońca – gdzie są moje obrazy???
W Quito zlądowałam dopiero koło południa. Ulokowalam sie w hotelu w sercu starego miasta i z duszą na ramieniu poszłam odebrać obrazy na pobliska pocztę, wskazaną przez Gustavo. Przychodze, pytam o przesyłkę na moje nazwisko z Cuenki. NIE MA. Jak to nie ma??? Podaje paszport, proszę babkę żeby sprawdziła jeszcze raz. NIE MA. No ładnie... no to trochę jestem w plecy, czy naprawde nie można ufać ludziom w tych czasach?;( ale jeszcze nie poddaję sie, trudno mi uwierzyć, że ludzie poznani w Cuence nie byli uczciwi.Czy jest możliwe, że przesyłka wylądowała w innym miejscu tu w Quito? Kobiecina bez nadmiernego zapału pomyślała, w końcu zapisala mi adres i wskazała na mapie – drugi koniec miasta. To może mogłaby zadzwonić tam i zapytać czy jest ta przesyłka tam dla mnie zebym tak bez sensu nie jechala? Maxymalnie uprzejmie prosze. Dała się namówić i nieco opieszale ale i bez komentarza ruszyła w kierunku telefonu. Połaczyła sie, wisi na telefonie, gada, coś zapisuje – wyraz twarzy nic mi nie mówi. W koncu przychodzi – i jakby nigdy nic - mówi JEST!!! Wskoczyłam w taxowkę i bez problemów odebrałam długi, cięzki rulon, który jak się okazało ze względu na rozmiar trafił własnie w to miejsce. Słonce zawiśnie więc na mojej ścianie:)

Fajnie być na dwóch półkulach. Jednocześnie:)
Przy okazji trafiłam na w miarę uczciwego taxówkarza i umówiłam się z nim na kurs do „La mitad del Mundo”, tak sie nazywa miejsce oddalone od centrum Quito o jakieś 40 min przez które przebiega równik, po polsku można to przetłumaczyć jako „połowa świata”. Wprawdzie miałam wcześniej załatwić sprawy finansowe, wybrać cash, rozliczyć się z Gustavo itp. Ale jak to na urlopie – priorytety ustala się nieco inaczej – czyli najpierw przyjemności. Obowiązki potem, mańana:).
Na równiku stanęłam jedną nogą, potem drugą i obiema nogami naraz, po czym obiema nogami na 2 róznych półkulach, mając linię równika pomiędzy nimi. Udokumentowałam fakt zdjęciami i pomyslałam, że fajnie tak sobie stanąć na równikuJ. Chociaż – powiadam wam - łatwo udawać, że sie jest na równiku – wystarczy narysować linie E, napisać PN, PD i już:) I weszłam do muzeum etnograficznego, ktorego budynek stanowi jednocześnie pomnik La mitad del Mundo i znajduje sie dokładnie na równiku. Bardzo ciekawe to muzeum sie okazało, bo prezentowalo kilkanaście róznych kultur, ludów zamieszkujących obecnie poszczególne regionu Ekwadoru. Powinnam była być tego świadoma wcześniej i odwiedzić to muzeum na początku wyprawy... Nie mogłam zabawić tam zbyt długo, bo z Olgierem (taxowkarzem) umówiliśmy sie na godzinny postój. Wracam spóźniona i Olgier wymyślil, że skoro już tu jesteśmy to może chcę zobaczyć pueblo mieszczące sie w kraterze wulkanu, jakieś 5 min stąd. Dooobra jedziemy! Pewnie, że chce, kto by nie chcial zobaczyć puebla w kraterze... brzmi za bardzo niemożliwie;) Wjechaliśmy autem i podeszliśmy kawałek na pieszo na skraj wulkanu Pululahua i moim oczom ukazala się głęboka jasnozielona, ładnie zagospodarowana dolina (poletka) , na dnie ktorej – 300 metrów niżej – wkomponowane bylo kilkadziesiąt domków. Wyglądało na bardzo spokojną wioskę. Jej mieszkańcy muszą być w miarę możliwości samowystarczalni, bo transport w obie strony jest bardzo utrudniony. Jest jakaś droga, ale bardzo niebezpieczna i ZAWSZE spowita mgłą. Na szczęście jest tu dobra ziemia i pomimo wysokości panuje sprzyjający mikroklimat więc uprawiać można prawie wszystko. Dietę mieszkancy mają więc urozmaiconą i dożywają sędziwych lat w zdrowiu. A zdrowia potrzebują, bo żeby się wydostać z wioski za każdym razem musżą przez godzinę ostro maszerować pod górkę. Jak nie zdrowia, to konia potrzebują lub muła;)

Poznając wartość gotówki. Dość makabryczne popoludnie.
Wrociliśmy do Quito a po drodze zahaczyliśmy o centrum handlowe, gdzie mieścilo się kilka banków i liczne bankomaty. Dopadam do bankomatu a tam komunikat, ze nie może odczytać mojej karty. Nic nowego, jak już wcześniej wspomniałam, kartę miała uszkodzoną (wygięła mi się i wytarła na pasku magnetycznym) więc czytał ją od jakiegoś czasu mniej więcej co drugi bankomat. I tak się dziwiłam (i cieszyłam), że działa... Lecz tym razem dopadam do drugiego, trzeciego, czwartego, pątego – róznych banków – NIC! FKM. To już jest koniec żywota mojego ulubionego kawalka plastiku... Przy okazji pytam każdego z banków czy mogą mi w kasie autoryzować kartę i wyplacić gotówke. Takie to proste - sie dzwoni, pyta czy są środki i wyplaca cash... Gdzieś już to kiedyś robiłam. Ale oni nie mogą, nie mają takiej usługi i już. Jest takie jedno miejsce, agencja któregoś z banków, gdzie mają taki serwis – mówią mi w jednym banku – ale już jest zamkniete, czynne do 16tej. Fatalnie... jest źle ale nie bardzo źle. Będę musiała rozliczyć się z Gustawo z Gbga, chyba mi wybaczy....
Ale tymczasem potrzebuję gotowki na resztę dnia dzisiejszego a przede wszystkim na podatek lotniskowy – ponad 40usd. W odwodzie mam 200usd w czekach podróżnych.Robię kolejną rundę po wszystkich bankach i mina mi rzednie coraz bardziej, a na koniec po prostu dostaję wstrząsu. ŻADEN bank nie realizuje czeków AmericanExpress. Co jest? dlaczego? Jeszcze 3 tygodnie temu w podłej malej mieścinie zrobilam to bez problemu a teraz wszystkie banki w Quito mi odmawiają bez wyjaśnienia!!! Jeden z gosci w banku podaje mi adres gdzie może mi pomogą... Olgier cały czas czekał na mnie, jedziemy tam przez pół miasta, już sobie wyobrażam ile zabulę za całe to popoludnie w taxówce, a tu ostatnie 50 usd w kieszeni, hotel do zapłacenia, taxi na lotnisko wcześnie o poranku o 6,30 i ten cholerny podatek... Bez cashu nie mam szans wydostać się stąd. Chyba pierwszy raz w życiu miałam mdłości ze stresu i gorączkę. Normalnie dramat. I to w ostatni dzień taka historia...
Podjeżdżamy pod wskazany adress, wchodze do wieżowca, patrze – biuro American Express. Hurra!!! Jestem uratowana! Wpadam tam, pokazuje czeki, dajcie mi cash por favor. Babka wzięła czeki, ogląda, taaa, są OK. Nabieram coraz większej nadziei, niemal euforii – po czym nastąpił... cios. Oni nie pracują z gotówką nie realizują czeków tutaj. To jest ich biuro, administracja czy coś w tm stylu. Jutro mam pojść tam i tam, to mi wypłacą, bo dziś już tam jest zamknięte.
Opadam na krzesło, czuje sie jakby przejechal po mnie 100tonowy czołg gąsienicowy (nie wiem czy istnieja niegąsienicowe;), nie raz ale pięć razy. Muszę mieć gotówkę dzisiaj. Muszę! A banki? Pytam, czemu ich nie realizują. Ach, bo w miniony piątek oni - American Express zakończył współprace ze wszystkim bankami na terenie Ekwadoru. Ja p... wyobrażacie sobie??? Co za pieprzony pech w przeddzien wyjazdu „wysiada” mi karta kredytowa a tydzień wcześniej moje czeki podróżne w Ekwadorze praktycznie stają sie niewymienialne... może w jakichś nielicznych agencjach.
Wiem już jak to jest czuć się jak desperado;) A mojej desperacji nie dalo się ukryć. Więc w końcu babka w Am.Express wykonała parę telefonów, napisała adres i mówi, że TAM mi je wymienią. Jedziemy TAM, wchodze, ręce mi się trzęsą... myśle sobie zaraz pomyślą, że cos kombinuję;) ale ufffff, wymienili!
Olgier też odetchnął, bo spokojnie moglam mu zapłacić ostatecznie wytargowane 42 usd (z 50) za prawie 5 godzin. Chyba oboje byliśmy zadowoleni ze stawki.
Ale ja długo nie mogłam dojść do siebie i zwyczajnie wyluzować, myślałam, że będę potrzebować jeszcze z tydzien urlopu na regenerację;) Potem łapałam luz włócząc się po uliczkach starego miasta do ciemnego wieczora i weszłam do najlepszej napotkanej restauracji. Kolacją i winem zrekompensowałam sobie to makabryczne popołudnie... Eeech, cóż to za miłe uczucie, jakiż to luxus mieć gotowkę w kieszeni:).

4 comments:

Anonymous said...

wyglada na to, ze za malo mialas przygod na koncie, wiec na koniec nalezalo Ci sie troche mocnej adrenaliny z Amerykanckimi ekspresami :)
Ale todo bien acaba bien
Hasta pronto Guapa
besitos
E.

adadi said...

hehehe no tak, może i za mało przygod na koncie ale na pewno wystarczająco kasy tamże... ale na koncie, nie w kieszeni... a to wieeelka różnica tam;)

Anonymous said...

obiecuje ze pochodze w tym kapeluszu nie weekend ale nawet i caly tydzien!
w kapelusiku z wlokien palmowych i pestek (dostalam go od Ciebie po ostatniej wyprawie do Kolumbii - pamietasz?) smigam nawet dosyc czesto!
m.
p.s. to jak to jest w koncu z tym rownikiem? z jednej jego strony jest lato a z drugiej zima, czy jak? znaczy na 1 nodze mialas sandala a na drugiej kozaka?
prosze o wyjasnienia.

adadi said...

Aaa, do przedsiewzięcia się nie przygotowałam, pojechałam tylko w sandałach na obu stopach na ten równik, bo tak naprawde zostały mi tylko sandały… wyrzuciłam buty w miedzyczasie żeby odciązyć plecak. Ale tak naprawde na równiku najlepiej stanąć boso, tak żeby go wyrażnie poczuć, bo stanowi takie lekkie wybrzuszenie, uwierające w stopy;)))
No i inaczej słonce tam świeci (tak prosto, tak że spala), ziemia kręci sie szybciej (czas okrutnie zap...) i chyba jest jakaś inna grawitacje w pobliżu, jakiś nieokreślony ciąg, wciągający moje rożne rzeczy – polar, okulary, kase... ;)