Noooo, kochani!!! Mowcie mi Zuchu! Otoz chcialam niniejszym zakomunikowac, ze macie do czynienia ze zdobywczynia andyjskiego szczytu Pan de Azucar (4600m). Oczekuje teraz szacunku i gratulacji:))
A nie bylo latwo…wczoraj ponad 5 godzin marszu, w tym 1,5 w deszczu, a moj przewodnik Morocho, co przypalil skreta to mial mniej litosci - (choc z 20kg na plecach) pomykal zwawo jak samochodzik w grze komputerowej (na mnie sie to nie sprawdzalo…i wszystko musialam przejsc bez znieczulenia); rozbilismy sie na 3000m w uroczym miejscu przy zrodelku, pod wielkim wodospadem... faktem jest, ze nic mi z tego ze uroczo wokol skoro przez ten chlupot wody nie moglam zasnac… do tego jeszcze lalo cala noc i bylo cholernie zimno! ale Morocho – zloty czlowiek, zdolny do wielu poswiecen, normalnie wzial i pozyczyl mi swoje kalesony! generalnie dbal o mnie jak nikt – np nie pozwolil mi zgubic aparatu i okularow, mial dla mnie sucha koszule, pare rekawiczek i skarpetek i czapke jak mi to wszystko przemoklo, wymasowal mi nogi (przez spiwor-to info dodatkowe dla ew.straznikow moralnosci:), w drodze stopniowo odciazal mi plecak a wieczorkiem ugotowal pyszna zupe z kurczaka.
A rano wyruszylismy na szczyt – w 3 godziny z 3000 na 4600, naprawde mozna sie zmeczyc albo i polec - ale za to jak tam jest pieknie!!! No i jak pieknie jest sie wczolgac w koncu na szczyt:) Wielka radosc!
W miedzyczasie raz sie tylko zgubilam, dzisiaj, i to tylko na jakies 6 minut pod szczytem w drodze powrotnej; Morocho dopalal trawke a ja - poniewaz bylo mi zimno – postanowilam juz schodzic; no i troche sie w pewnym momencie zamglilo (czy to moze chmury byly…) a ja tak sobie szlam i za bardzo nie wiedzialam gdzie jestem, bo nie widzialam juz naszych sladow…wtedy w trwodze usiadlam pod skala i juz obmyslalam jak tu sobie zorganizowac akcje ratownicza, kiedy to przypomnialam sobie ze przeciez dzwiek przechodzi przez mgle… no i wrzaski pomogly nam sie odnalezc:) Potem “tylko” trzeba bylo przez kolejne 5 godzin wracac… No i to jest koniec tej dwudniowej przygody, czyli end, happy end.
W sumie 13 godzin marszu... teraz, poza duma, szczesciem i radoscia mam jeszcze oba kolana, jedna kostke i twarz do wymiany… chyba sie nadaje do sanatorium:) ciekawe gdzie tu robia przeszczepy… musze sie rozejrzec - jak nic nie znajde, to troche pokrece sie po kraju i sie najwyzej wszczepie do jakiegos indianskiego szczepu - z taka twarza kazde plemie czerwonoskorych mnie zaadoptuje:))
Muchos pozdros! Ada
A jutro chyba ide na to slawne teleférico, jak nie wroce z raportem (sic!) tzn ze kosciec mam caly i zdecydowalam sie parogodzinna wedrowke, zeby przespac sie w jakims wysokogorskim pueblu; ale cos czuje ze nie mam sily...
No comments:
Post a Comment