Thursday, April 27, 2006

ze na 4600 bez znieczulenia




Noooo, kochani!!! Mowcie mi Zuchu! Otoz chcialam niniejszym zakomunikowac, ze macie do czynienia ze zdobywczynia andyjskiego szczytu Pan de Azucar (4600m). Oczekuje teraz szacunku i gratulacji:))
A nie bylo latwo…wczoraj ponad 5 godzin marszu, w tym 1,5 w deszczu, a moj przewodnik Morocho, co przypalil skreta to mial mniej litosci - (choc z 20kg na plecach) pomykal zwawo jak samochodzik w grze komputerowej (na mnie sie to nie sprawdzalo…i wszystko musialam przejsc bez znieczulenia); rozbilismy sie na 3000m w uroczym miejscu przy zrodelku, pod wielkim wodospadem... faktem jest, ze nic mi z tego ze uroczo wokol skoro przez ten chlupot wody nie moglam zasnac… do tego jeszcze lalo cala noc i bylo cholernie zimno! ale Morocho – zloty czlowiek, zdolny do wielu poswiecen, normalnie wzial i pozyczyl mi swoje kalesony! generalnie dbal o mnie jak nikt – np nie pozwolil mi zgubic aparatu i okularow, mial dla mnie sucha koszule, pare rekawiczek i skarpetek i czapke jak mi to wszystko przemoklo, wymasowal mi nogi (przez spiwor-to info dodatkowe dla ew.straznikow moralnosci:), w drodze stopniowo odciazal mi plecak a wieczorkiem ugotowal pyszna zupe z kurczaka.
A rano wyruszylismy na szczyt – w 3 godziny z 3000 na 4600, naprawde mozna sie zmeczyc albo i polec - ale za to jak tam jest pieknie!!! No i jak pieknie jest sie wczolgac w koncu na szczyt:) Wielka radosc!
W miedzyczasie raz sie tylko zgubilam, dzisiaj, i to tylko na jakies 6 minut pod szczytem w drodze powrotnej; Morocho dopalal trawke a ja - poniewaz bylo mi zimno – postanowilam juz schodzic; no i troche sie w pewnym momencie zamglilo (czy to moze chmury byly…) a ja tak sobie szlam i za bardzo nie wiedzialam gdzie jestem, bo nie widzialam juz naszych sladow…wtedy w trwodze usiadlam pod skala i juz obmyslalam jak tu sobie zorganizowac akcje ratownicza, kiedy to przypomnialam sobie ze przeciez dzwiek przechodzi przez mgle… no i wrzaski pomogly nam sie odnalezc:) Potem “tylko” trzeba bylo przez kolejne 5 godzin wracac… No i to jest koniec tej dwudniowej przygody, czyli end, happy end.
W sumie 13 godzin marszu... teraz, poza duma, szczesciem i radoscia mam jeszcze oba kolana, jedna kostke i twarz do wymiany… chyba sie nadaje do sanatorium:) ciekawe gdzie tu robia przeszczepy… musze sie rozejrzec - jak nic nie znajde, to troche pokrece sie po kraju i sie najwyzej wszczepie do jakiegos indianskiego szczepu - z taka twarza kazde plemie czerwonoskorych mnie zaadoptuje:))
Muchos pozdros! Ada

A jutro chyba ide na to slawne teleférico, jak nie wroce z raportem (sic!) tzn ze kosciec mam caly i zdecydowalam sie parogodzinna wedrowke, zeby przespac sie w jakims wysokogorskim pueblu; ale cos czuje ze nie mam sily...

No comments: