Wyspa Srebra (Isla de la Plata) nie szczegolnie mnie oczarowala ale tez nie spodziewalam sie za wiele po niej… Dopiero na miejscu wyjasniono nam geneze jej nazwy – wczesniej wiedzialam, ze wg legendy bylo to miejsce, gdzie piraci skrywali swoje skarby. Przewodniczka zdradzila jednak, ze chodzi o to, ze mieszka tam duzo ptakow, ktore na skalach zostawiaja swoje odchody, ktore jak wiadomo bieleja i ktore noca przy swietle, pelni ksiezyca daja blask niczym srebro… Ta wersja sredni mi sie podobala;)
Jednak calodniowa wycieczka byla OK, bo towarzyszylyly nam inne atrakcje.
Najwieksza bylo towarzystwo brykajacych w wodach Pacyfiku wielorybow. Wieloryby przyplywaja tutaj na 3 miesiace z zimniejszejszego Poludnia rozmnazac sie. Podczas ponad 2godzinnego rejsu wielokrotnie zatrzymywalismy sie zeby poobserwowac lekko wynurzajace swoje cielska niemal 40-tonowe bestie lub nieco mniejsze - wysoko skaczace. Suuuper, niezwykle widowisko, tylko zaklocone stresem zwiazanym z proba sfotografowania jego. Dziesiatki zdjec wod Pacyfiku pozostana pamiatka tylko dla mnie. Tylko ja po wytezeniu pamieci bede w stanie dostrzec czy moze wyobrazic sobie to, co na nich tak naprawde mialo byc;)
Po wyspie wloczylismy sie ponad dwie godziny spotykajac na swojej sciezce setki ptakow. Najfajniejsze czy najbardziej fotogieniczne byly takie niebieskonogie, mialy rzeczywiscie blekitne stopy z blona jak kaczki pomiedzy pazurami, dosc madre, wyrazne oczy i poruszaly sie troche jak pingwiny. Prawie zawsze w parach.
Inne byly akurat w okresie legowym i parskaly czy syczaly na nas dosc nieprzyjaznie, pewnie dlatego, ze siedzialy wlasnie na jajach albo szarych, nieopierzonych wlasnie wyleglych pisklakach. Gniazda byly wszedzie, czesto na srodku sciezki wiec trzeba bylo probowac je obejsc w miare z daleka… Niektore pisklaki nieporadnie stawialy juz pierwsze kroki… A nieopierzone pisklaki to moj ulubiony, zabawny widok;)
Potem po powrocie do lodzi, jak lekko odbilismy od brzegu, dostalismy owoce do przegryzki i nie bez celu byly wsrod nich arbuzy. Skorki od arbuzow okazaly sie przysmakiem zolwi wodnych, ktore otoczyly nas i wynurzaly lebki zeby porwac swoj skrawek skorki. Zjadly wszystko i odplynely bez slowa… przy czym musze nadmienic, ze poruszaly sie w jak najbardziej nie-zolwim tempie a wrecz przeciwnie.
Pozniej przyszedl czas na snorkeling. Z innej strony wyspy, nie wszyscy reflektowali, bo bylo dosc chlodno. A ze to miala byc moja ostatnia kapiel w Pacyfiku ja nie mialam wyjscia… I bardzo dobrze, bo bylo pieknie. Moze nie az tak bajecznie jak w Morzu Czerwonym ale byly koralowce, setki kolorowych rybek i sporych ryb. Potem byl juz 2-godzinny, mniej przyjemny powrot, bo Pacyfik przestal byc spokojny. Rzucalo nami jak lupinka od orzecha a fale zalewaly poklad, ja dalam rade ale cztery osoby wisialy na burcie zwracajac… O tyle dobrze, ze przy niespokojnych wodach wieloryby tez sa bardziej aktywne i mielismy okazje jeszcze sobie na nie popatrzec...
Jednak calodniowa wycieczka byla OK, bo towarzyszylyly nam inne atrakcje.
Najwieksza bylo towarzystwo brykajacych w wodach Pacyfiku wielorybow. Wieloryby przyplywaja tutaj na 3 miesiace z zimniejszejszego Poludnia rozmnazac sie. Podczas ponad 2godzinnego rejsu wielokrotnie zatrzymywalismy sie zeby poobserwowac lekko wynurzajace swoje cielska niemal 40-tonowe bestie lub nieco mniejsze - wysoko skaczace. Suuuper, niezwykle widowisko, tylko zaklocone stresem zwiazanym z proba sfotografowania jego. Dziesiatki zdjec wod Pacyfiku pozostana pamiatka tylko dla mnie. Tylko ja po wytezeniu pamieci bede w stanie dostrzec czy moze wyobrazic sobie to, co na nich tak naprawde mialo byc;)
Po wyspie wloczylismy sie ponad dwie godziny spotykajac na swojej sciezce setki ptakow. Najfajniejsze czy najbardziej fotogieniczne byly takie niebieskonogie, mialy rzeczywiscie blekitne stopy z blona jak kaczki pomiedzy pazurami, dosc madre, wyrazne oczy i poruszaly sie troche jak pingwiny. Prawie zawsze w parach.
Inne byly akurat w okresie legowym i parskaly czy syczaly na nas dosc nieprzyjaznie, pewnie dlatego, ze siedzialy wlasnie na jajach albo szarych, nieopierzonych wlasnie wyleglych pisklakach. Gniazda byly wszedzie, czesto na srodku sciezki wiec trzeba bylo probowac je obejsc w miare z daleka… Niektore pisklaki nieporadnie stawialy juz pierwsze kroki… A nieopierzone pisklaki to moj ulubiony, zabawny widok;)
Potem po powrocie do lodzi, jak lekko odbilismy od brzegu, dostalismy owoce do przegryzki i nie bez celu byly wsrod nich arbuzy. Skorki od arbuzow okazaly sie przysmakiem zolwi wodnych, ktore otoczyly nas i wynurzaly lebki zeby porwac swoj skrawek skorki. Zjadly wszystko i odplynely bez slowa… przy czym musze nadmienic, ze poruszaly sie w jak najbardziej nie-zolwim tempie a wrecz przeciwnie.
Pozniej przyszedl czas na snorkeling. Z innej strony wyspy, nie wszyscy reflektowali, bo bylo dosc chlodno. A ze to miala byc moja ostatnia kapiel w Pacyfiku ja nie mialam wyjscia… I bardzo dobrze, bo bylo pieknie. Moze nie az tak bajecznie jak w Morzu Czerwonym ale byly koralowce, setki kolorowych rybek i sporych ryb. Potem byl juz 2-godzinny, mniej przyjemny powrot, bo Pacyfik przestal byc spokojny. Rzucalo nami jak lupinka od orzecha a fale zalewaly poklad, ja dalam rade ale cztery osoby wisialy na burcie zwracajac… O tyle dobrze, ze przy niespokojnych wodach wieloryby tez sa bardziej aktywne i mielismy okazje jeszcze sobie na nie popatrzec...
No comments:
Post a Comment