Wczoraj bylam w Balle – uroczej miejscowosci oddalonej o godzine jazdy ledwo przejezdna droga od Bahia Solano. Jazda motorem to prawdziwy motocross; bezgraniczne zaufanie do kierowcy niezbedne, jednak pewne odcinki wolalam przejsc na pieszo.
Wlasnie tam w Balle mozna biegac boso po ogromnych, pieknych plazach Pacyfiku, chociaz czarnych i troche dzikich. Tam tez mozna mieszkac w hamaku na plazy. Z tym bieganiem boso po plazy trzeba troche uwazac, bo biegaja tam tez setki malych czerwonych czy pomaranczowych krabow, uciekajacych w rozne strony prawie z predkoscia swiatla (poruszaja sie tak jak te kraby z ostatniej czesci Piratow Karaibow jak ktos widzial) Na wybrzezu zdarzaja sie czane skaly porosniete… bialymi orchideami. Que buena vista…
Z Balle mialam plynac lanczia do Nuqui ale trzeba bylo czekac pare godzin az wody Pacyfiku pozwola; wtedy zajarzylam jak duzo tu zalezy od matki natury i kaprysu Pacyfiku , co przekladalo sie na to ze nie bylo pewnosci czy uda mi sie wrocic na drugi dzien, zeby na kolejny dzien zdazyc na samolot. Postanowilam wiec sila sie powstrzymac i zrezygnowac z tej kuszacej przygody… Moj towarzysz i motocrossowy kierowca Leo musial jednak plynac a ja wracac sama prawie 5 godzin na pieszo droga wycieta w dzungli. W sumie to moglam zorganizowac sobie transport ale chcialam sie przejsc;) Powolilam sie tylko podrzucic kawalek nalegajcemu motorzyscie, ktory probowal przekonac mnie ze przed zmierzchem nie dotre na miejsce. Kolega po drodze w ciagu paru minut zaglaskal moja lewa noge, prawa zaniedbal - pewnie dlatego ze prawa reka musial trzymac kierownice;) W miedzyczasie jeszcze kilkukrotnie odmowilam kuszacej propozycji skrecenia w prawo aby obejrzec wodospad. Ostatecznie poprosilam, zeby pozwolil juz mi isc. Dopiero jak powtorzylam swoja prosbe kilkanascie razy zrozumial, ze chyba rzeczywiscie tego chce. No i sie odczepilam i poszlam dalej na pieszo; do Bahii dotarlam rzeczywiscie w lekkich ciemnosciach… padnieta… a tu fiesty czas! Wino choc czerwone trzeba bylo dlugo schladzac w lodowce, ech jak pieknie smakowalo... Raczylam sie w towarzystwie Carlosa (barman) i Edisona (ten od budowy lodzi). Milutko… A teraz tym zwierzeniem skaze sie na potepienie ale mam nadzieje, ze bedzie mi to wybaczone z powodu urodzin. Otoz Edison postanowil mi zrobic niespodzianke i podarowal odrobine koki wraz ze szkoleniem co z tym zrobic. Wzielam, sprobowalam i nic, i zyje, i nie jestem uzalezniona:) Musialam sprobowac, bo nikt by mi nie uwierzyl, ze bylam w Kolumbii i nie sprobowalam. Koka to zaden luxus tutaj – potwierdzila sie teza o wylawianiu prze mieszkancow zatopionego towaru z dna zatoki. Gram kosztuje 5USD…
Wlasnie tam w Balle mozna biegac boso po ogromnych, pieknych plazach Pacyfiku, chociaz czarnych i troche dzikich. Tam tez mozna mieszkac w hamaku na plazy. Z tym bieganiem boso po plazy trzeba troche uwazac, bo biegaja tam tez setki malych czerwonych czy pomaranczowych krabow, uciekajacych w rozne strony prawie z predkoscia swiatla (poruszaja sie tak jak te kraby z ostatniej czesci Piratow Karaibow jak ktos widzial) Na wybrzezu zdarzaja sie czane skaly porosniete… bialymi orchideami. Que buena vista…
Z Balle mialam plynac lanczia do Nuqui ale trzeba bylo czekac pare godzin az wody Pacyfiku pozwola; wtedy zajarzylam jak duzo tu zalezy od matki natury i kaprysu Pacyfiku , co przekladalo sie na to ze nie bylo pewnosci czy uda mi sie wrocic na drugi dzien, zeby na kolejny dzien zdazyc na samolot. Postanowilam wiec sila sie powstrzymac i zrezygnowac z tej kuszacej przygody… Moj towarzysz i motocrossowy kierowca Leo musial jednak plynac a ja wracac sama prawie 5 godzin na pieszo droga wycieta w dzungli. W sumie to moglam zorganizowac sobie transport ale chcialam sie przejsc;) Powolilam sie tylko podrzucic kawalek nalegajcemu motorzyscie, ktory probowal przekonac mnie ze przed zmierzchem nie dotre na miejsce. Kolega po drodze w ciagu paru minut zaglaskal moja lewa noge, prawa zaniedbal - pewnie dlatego ze prawa reka musial trzymac kierownice;) W miedzyczasie jeszcze kilkukrotnie odmowilam kuszacej propozycji skrecenia w prawo aby obejrzec wodospad. Ostatecznie poprosilam, zeby pozwolil juz mi isc. Dopiero jak powtorzylam swoja prosbe kilkanascie razy zrozumial, ze chyba rzeczywiscie tego chce. No i sie odczepilam i poszlam dalej na pieszo; do Bahii dotarlam rzeczywiscie w lekkich ciemnosciach… padnieta… a tu fiesty czas! Wino choc czerwone trzeba bylo dlugo schladzac w lodowce, ech jak pieknie smakowalo... Raczylam sie w towarzystwie Carlosa (barman) i Edisona (ten od budowy lodzi). Milutko… A teraz tym zwierzeniem skaze sie na potepienie ale mam nadzieje, ze bedzie mi to wybaczone z powodu urodzin. Otoz Edison postanowil mi zrobic niespodzianke i podarowal odrobine koki wraz ze szkoleniem co z tym zrobic. Wzielam, sprobowalam i nic, i zyje, i nie jestem uzalezniona:) Musialam sprobowac, bo nikt by mi nie uwierzyl, ze bylam w Kolumbii i nie sprobowalam. Koka to zaden luxus tutaj – potwierdzila sie teza o wylawianiu prze mieszkancow zatopionego towaru z dna zatoki. Gram kosztuje 5USD…
1 comment:
Mamo, tato - zartowalam z ta koka...
Post a Comment