A teraz o wyprawie na wulkan Nevado del Ruiz. Wprawdzie liczy sobie sporo ponad 5000m ale przyznaje sie od razu ze "zdobylam" go nie do konca o wlasnych silach (tylko i wylacznie z braku czasu:)... ale ten glowny odcinek prowadzacy na szczyt - taaak, to zrobilam sama! i na 5100 stalam!
Standardowo wjezdza sie dzipem (straszna mordega ta trasa) do bazy na 4800m a potem jak czlowiek jeszcze panuje nad organizmem trzeba pokonac na pieszo te 300m wzwyz. Niby nic... Ale po wjezdzie na 4800m organizm zaczyna sie buntowac i odzywa sie soroche tj. choroba wysokosciowa... mozna miec np. mdlosci, problemy z oddychaniem, trzaskajacy bol glowy, mozna wymiotowac itp... ja sie czulam conajmniej dziwnie - o czym nieopatrznie napomknelam i zaraz zjawil sie gosc z opieki medycznej, zeby mi cisnienie zmierzyc. Ale cisnienie bylo w porzadku, dla poprawy wytrzasnelam 3 herbatki z lisci koki. Potem ogarnela mnie sennosc. A tu trzeba wyruszac... Byla nas piatka - ja, 2 pary kolumbijskie plus przewodniczka. Jedna Kolumbijka wymiekla od razu. Dzieki temu jej maz Fernando zatroszczyl sie na trasie o mnie. Wysilek byl niesamowity, po kazdych 10-20-30 krokach serce bilo jak szalone (dzieki temu upewnilam sie ze je mam:), trzeba bylo zlapac oddech, opanowac mdlosci, napic sie wody i ruszac dalej. Przewodniczka - straszna malpa - nie kazala nam gadac i ciagle nas poganiala; wkurzalo mnie to, bo chcialam isc w swoim naturalnym tempie. No ale raczej trzeba bylo trzymac sie razem z powodu mgly tzn. gestych chmur, bo pare kilomentrow npm to juz chmury sa...
Wejscie zajelo nam ponad godzine a moze i poltora... Dodam, ze bylo makabrycznie zimno, tak strrrasznie zimno... To bylo drastyczne posuniecie z mojej strony - jeszcze dzien wczesniej o poranku w tropikach, a na drugi dzien tarzam sie w sniegu. Bo tam na szczycie byl snieg. Nawet sporo - ze 20cm - ale nic ciekawego ten snieg - zaden puch tylko taki twardy, zamarzniety. Przed nami weszla tam ekipa studentow kolumbijskich i najwiecej fanu sprawil mi ich widok, szalejacych na tym sniegu jak male dzieciaki. Oni rzeczywiscie sie tarzali, biegali, trzaskali foty, rzucali sniezkami, robili motyle... ich przewodnik stal bezradny, bo nie byl w stanie ich wywrac stamtad. Coz prawdopodobnie to byl ich pierwszy raz... pierwszy kontakt ze sniegiem. Az mi sie ta euforia udzielila;) Hmmm ludzie maja rozne marzenia, 10-letnia corka Sol-Lilly powiedziala mi, ze tak bardzo pragnelaby dotknac, potrzymac w garsci odrobine sniegu...
Przy powrocie (inna droga) odwdzieczylam sie Fernandowi. Przy zejsciu bylo mokro i slisko - ja mialam dobre buty na taka powierzchnie ale moj towarzysz raczej nie - i gdybym nie zlapala go za szmaty tj. za kolnierz kurtki to zjechalby kilkanascie metrow po blocie... To byl jedyny incydent warty napomkniecia jezeli chodzi o powrot; no moze jeszcze te cudowne, ksiezycowe widoki, bo chmury sie rozzstapily nagle i zaswiecilo slonce. Jak juz zeszlismy standardowo zaczelo lac i chcialo mi sie juz tylko spac.
A jeszcze slowko o Nevado del Ruiz... ten wulkan to potwor! jest przyczyna najwiekszej tragedii w dziejach Kolumbii - w 1985 explodowal zmiatajac z powierzchni Ziemii miasteczko i zabijajac 25000 ludzi, raniac kolejne tyle... A tak niewinnie sie prezentowal...
Fernando i Lucy oburzyli sie jak powiedzialam, ze nie znalazlam nic ciekawego w Medellin, gdzie oni mieszkaja. Mam wiec zaproszenie do Medellin - ale ten bezlitosny czas:(
Standardowo wjezdza sie dzipem (straszna mordega ta trasa) do bazy na 4800m a potem jak czlowiek jeszcze panuje nad organizmem trzeba pokonac na pieszo te 300m wzwyz. Niby nic... Ale po wjezdzie na 4800m organizm zaczyna sie buntowac i odzywa sie soroche tj. choroba wysokosciowa... mozna miec np. mdlosci, problemy z oddychaniem, trzaskajacy bol glowy, mozna wymiotowac itp... ja sie czulam conajmniej dziwnie - o czym nieopatrznie napomknelam i zaraz zjawil sie gosc z opieki medycznej, zeby mi cisnienie zmierzyc. Ale cisnienie bylo w porzadku, dla poprawy wytrzasnelam 3 herbatki z lisci koki. Potem ogarnela mnie sennosc. A tu trzeba wyruszac... Byla nas piatka - ja, 2 pary kolumbijskie plus przewodniczka. Jedna Kolumbijka wymiekla od razu. Dzieki temu jej maz Fernando zatroszczyl sie na trasie o mnie. Wysilek byl niesamowity, po kazdych 10-20-30 krokach serce bilo jak szalone (dzieki temu upewnilam sie ze je mam:), trzeba bylo zlapac oddech, opanowac mdlosci, napic sie wody i ruszac dalej. Przewodniczka - straszna malpa - nie kazala nam gadac i ciagle nas poganiala; wkurzalo mnie to, bo chcialam isc w swoim naturalnym tempie. No ale raczej trzeba bylo trzymac sie razem z powodu mgly tzn. gestych chmur, bo pare kilomentrow npm to juz chmury sa...
Wejscie zajelo nam ponad godzine a moze i poltora... Dodam, ze bylo makabrycznie zimno, tak strrrasznie zimno... To bylo drastyczne posuniecie z mojej strony - jeszcze dzien wczesniej o poranku w tropikach, a na drugi dzien tarzam sie w sniegu. Bo tam na szczycie byl snieg. Nawet sporo - ze 20cm - ale nic ciekawego ten snieg - zaden puch tylko taki twardy, zamarzniety. Przed nami weszla tam ekipa studentow kolumbijskich i najwiecej fanu sprawil mi ich widok, szalejacych na tym sniegu jak male dzieciaki. Oni rzeczywiscie sie tarzali, biegali, trzaskali foty, rzucali sniezkami, robili motyle... ich przewodnik stal bezradny, bo nie byl w stanie ich wywrac stamtad. Coz prawdopodobnie to byl ich pierwszy raz... pierwszy kontakt ze sniegiem. Az mi sie ta euforia udzielila;) Hmmm ludzie maja rozne marzenia, 10-letnia corka Sol-Lilly powiedziala mi, ze tak bardzo pragnelaby dotknac, potrzymac w garsci odrobine sniegu...
Przy powrocie (inna droga) odwdzieczylam sie Fernandowi. Przy zejsciu bylo mokro i slisko - ja mialam dobre buty na taka powierzchnie ale moj towarzysz raczej nie - i gdybym nie zlapala go za szmaty tj. za kolnierz kurtki to zjechalby kilkanascie metrow po blocie... To byl jedyny incydent warty napomkniecia jezeli chodzi o powrot; no moze jeszcze te cudowne, ksiezycowe widoki, bo chmury sie rozzstapily nagle i zaswiecilo slonce. Jak juz zeszlismy standardowo zaczelo lac i chcialo mi sie juz tylko spac.
A jeszcze slowko o Nevado del Ruiz... ten wulkan to potwor! jest przyczyna najwiekszej tragedii w dziejach Kolumbii - w 1985 explodowal zmiatajac z powierzchni Ziemii miasteczko i zabijajac 25000 ludzi, raniac kolejne tyle... A tak niewinnie sie prezentowal...
Fernando i Lucy oburzyli sie jak powiedzialam, ze nie znalazlam nic ciekawego w Medellin, gdzie oni mieszkaja. Mam wiec zaproszenie do Medellin - ale ten bezlitosny czas:(
No comments:
Post a Comment