Tuesday, September 02, 2008

To już jest koniec Ekwadorskiej Odysei


Taaak, to już jest koniec... Gdziesz czytałam, że są miejsca na ziemii, których urok polega głównie na tym, że po krotkiej chwili zachwytu można spokojnie wrócić sobie do domowych pieleszy. Ekwador do takich miejsc zdecydowanie nie należy, aczolwiek jakby się bliżej przyjrzeć to podczas podróży niejednokrotnie tak chyba właśnie było... Borbon, Limones, Cotopaxi, Puyo Pungo, Esmeraldas... tam skóra cierpla mi na grzbiecie;) Ale o to przecież chodzi, nie żeby było ładnie, łatwo, miło i przyjemnie... przynajmniej nie cały czas, wystarczy 15%;)
Okazało się, że definitywnie te 25 dni to za mało żeby zachwycic sie w pełni Ekwadorskimi Perłami. A przypominam sobie, że nie miałam pewności czy ten kraj to dobry wybór na moje wakacje, obawiałam się, że się zanudzę;) Faktem jest, że nie bardzo się przygotowałam, nie miałam nawet planu, jakiegoś zarysu programu... Miałam natomiat ANTY-PLAN, czyli listę miejsc, ktore mialam omijać czy rzeczy, ktorych miałam nie robić w Ekwadorze. No i jak spojrze na ow anty-plan zarysowany w pierwszym wpisie wychodzi mi na to, że... calkiem pieczołowicie go realizowałam;) Hmmm, nie można sobie zaufać;)
Miałam nie jechać do Otavalo a pojechałam, nawet dwa razy. Miałam ominąć Mitad del Mundo ale w ostatniej chwili pomyślałam sobie, że jak to – być w kraju o nazwie RÓWNIK – i nie stanąć na równiku??? Toż to tak samo jakby być w Kolumbii i nie sprobować kokainy:D Oba miejsca trzeba tylko odwiedzić w odpowiednim czasie, żeby nie nawinąć sie na falę turystów.
Nie pojechałam na Galapagos (idea była taka, że nie chciałam męczyć żółwii) ale przyznam się tutaj, że po kilku dniach na miejscu usiłowałam to zrobić...Niestety żeby oszczędzić czas w grę wchodzil tylko przelot, nie rejs statkiem.A bilety dostępne były dopiero na połowę września...
No i oczywiście mialam nawet nie próbować zabierać sie za Cotopaxi... Historie znacie, wprawdzie rady nie dałam ale było cool (znaczy zimno;), no i mam cenne doświadcznie na koncie. Wtedy mówiłam sobie nunca mas, NIGDY więcej, teraz myśle, że trzeba to kiedyś zrobić jeszcze raz – tylko tak do końca;)
I tak sobie minął ten czas, chyba zbyt dużo się działo, żeby zorientować się kiedy... Nie było błogo, nie zawsze łatwo ale byl czad.
Dzięki za wasze komentarze, dobrze mieć w mieć czasem kontakt z rzeczywistością... medal za aktywność dla niektórych a przynajmniej szklanka rumu;)
Mam nadzieję, że nie przynudzałam za bardzo... a jeżeli już to może ze zmęczenia a czasami po prostu nie chciało mi się pisać i pisałam od-nie-chcenia;) a czasami w biegu.... Ale cieszę się, że, to wszystko napisałam, bo gdyby nie to, po tygodniu sama na bank nie pamiętałabym co robiłam pierwszego dnia... A przy okazji mogliście poznać trochę ekwadorskie klimaty...
Może się tam kiedyś wybierzecie? Kiedyś z Adadi Adventure Tours:)


Monday, September 01, 2008

Quito i okolice. Ostatni dzień... czy nie może być po prostu normalnie? ;)


Szukając słońca – gdzie są moje obrazy???
W Quito zlądowałam dopiero koło południa. Ulokowalam sie w hotelu w sercu starego miasta i z duszą na ramieniu poszłam odebrać obrazy na pobliska pocztę, wskazaną przez Gustavo. Przychodze, pytam o przesyłkę na moje nazwisko z Cuenki. NIE MA. Jak to nie ma??? Podaje paszport, proszę babkę żeby sprawdziła jeszcze raz. NIE MA. No ładnie... no to trochę jestem w plecy, czy naprawde nie można ufać ludziom w tych czasach?;( ale jeszcze nie poddaję sie, trudno mi uwierzyć, że ludzie poznani w Cuence nie byli uczciwi.Czy jest możliwe, że przesyłka wylądowała w innym miejscu tu w Quito? Kobiecina bez nadmiernego zapału pomyślała, w końcu zapisala mi adres i wskazała na mapie – drugi koniec miasta. To może mogłaby zadzwonić tam i zapytać czy jest ta przesyłka tam dla mnie zebym tak bez sensu nie jechala? Maxymalnie uprzejmie prosze. Dała się namówić i nieco opieszale ale i bez komentarza ruszyła w kierunku telefonu. Połaczyła sie, wisi na telefonie, gada, coś zapisuje – wyraz twarzy nic mi nie mówi. W koncu przychodzi – i jakby nigdy nic - mówi JEST!!! Wskoczyłam w taxowkę i bez problemów odebrałam długi, cięzki rulon, który jak się okazało ze względu na rozmiar trafił własnie w to miejsce. Słonce zawiśnie więc na mojej ścianie:)

Fajnie być na dwóch półkulach. Jednocześnie:)
Przy okazji trafiłam na w miarę uczciwego taxówkarza i umówiłam się z nim na kurs do „La mitad del Mundo”, tak sie nazywa miejsce oddalone od centrum Quito o jakieś 40 min przez które przebiega równik, po polsku można to przetłumaczyć jako „połowa świata”. Wprawdzie miałam wcześniej załatwić sprawy finansowe, wybrać cash, rozliczyć się z Gustavo itp. Ale jak to na urlopie – priorytety ustala się nieco inaczej – czyli najpierw przyjemności. Obowiązki potem, mańana:).
Na równiku stanęłam jedną nogą, potem drugą i obiema nogami naraz, po czym obiema nogami na 2 róznych półkulach, mając linię równika pomiędzy nimi. Udokumentowałam fakt zdjęciami i pomyslałam, że fajnie tak sobie stanąć na równikuJ. Chociaż – powiadam wam - łatwo udawać, że sie jest na równiku – wystarczy narysować linie E, napisać PN, PD i już:) I weszłam do muzeum etnograficznego, ktorego budynek stanowi jednocześnie pomnik La mitad del Mundo i znajduje sie dokładnie na równiku. Bardzo ciekawe to muzeum sie okazało, bo prezentowalo kilkanaście róznych kultur, ludów zamieszkujących obecnie poszczególne regionu Ekwadoru. Powinnam była być tego świadoma wcześniej i odwiedzić to muzeum na początku wyprawy... Nie mogłam zabawić tam zbyt długo, bo z Olgierem (taxowkarzem) umówiliśmy sie na godzinny postój. Wracam spóźniona i Olgier wymyślil, że skoro już tu jesteśmy to może chcę zobaczyć pueblo mieszczące sie w kraterze wulkanu, jakieś 5 min stąd. Dooobra jedziemy! Pewnie, że chce, kto by nie chcial zobaczyć puebla w kraterze... brzmi za bardzo niemożliwie;) Wjechaliśmy autem i podeszliśmy kawałek na pieszo na skraj wulkanu Pululahua i moim oczom ukazala się głęboka jasnozielona, ładnie zagospodarowana dolina (poletka) , na dnie ktorej – 300 metrów niżej – wkomponowane bylo kilkadziesiąt domków. Wyglądało na bardzo spokojną wioskę. Jej mieszkańcy muszą być w miarę możliwości samowystarczalni, bo transport w obie strony jest bardzo utrudniony. Jest jakaś droga, ale bardzo niebezpieczna i ZAWSZE spowita mgłą. Na szczęście jest tu dobra ziemia i pomimo wysokości panuje sprzyjający mikroklimat więc uprawiać można prawie wszystko. Dietę mieszkancy mają więc urozmaiconą i dożywają sędziwych lat w zdrowiu. A zdrowia potrzebują, bo żeby się wydostać z wioski za każdym razem musżą przez godzinę ostro maszerować pod górkę. Jak nie zdrowia, to konia potrzebują lub muła;)

Poznając wartość gotówki. Dość makabryczne popoludnie.
Wrociliśmy do Quito a po drodze zahaczyliśmy o centrum handlowe, gdzie mieścilo się kilka banków i liczne bankomaty. Dopadam do bankomatu a tam komunikat, ze nie może odczytać mojej karty. Nic nowego, jak już wcześniej wspomniałam, kartę miała uszkodzoną (wygięła mi się i wytarła na pasku magnetycznym) więc czytał ją od jakiegoś czasu mniej więcej co drugi bankomat. I tak się dziwiłam (i cieszyłam), że działa... Lecz tym razem dopadam do drugiego, trzeciego, czwartego, pątego – róznych banków – NIC! FKM. To już jest koniec żywota mojego ulubionego kawalka plastiku... Przy okazji pytam każdego z banków czy mogą mi w kasie autoryzować kartę i wyplacić gotówke. Takie to proste - sie dzwoni, pyta czy są środki i wyplaca cash... Gdzieś już to kiedyś robiłam. Ale oni nie mogą, nie mają takiej usługi i już. Jest takie jedno miejsce, agencja któregoś z banków, gdzie mają taki serwis – mówią mi w jednym banku – ale już jest zamkniete, czynne do 16tej. Fatalnie... jest źle ale nie bardzo źle. Będę musiała rozliczyć się z Gustawo z Gbga, chyba mi wybaczy....
Ale tymczasem potrzebuję gotowki na resztę dnia dzisiejszego a przede wszystkim na podatek lotniskowy – ponad 40usd. W odwodzie mam 200usd w czekach podróżnych.Robię kolejną rundę po wszystkich bankach i mina mi rzednie coraz bardziej, a na koniec po prostu dostaję wstrząsu. ŻADEN bank nie realizuje czeków AmericanExpress. Co jest? dlaczego? Jeszcze 3 tygodnie temu w podłej malej mieścinie zrobilam to bez problemu a teraz wszystkie banki w Quito mi odmawiają bez wyjaśnienia!!! Jeden z gosci w banku podaje mi adres gdzie może mi pomogą... Olgier cały czas czekał na mnie, jedziemy tam przez pół miasta, już sobie wyobrażam ile zabulę za całe to popoludnie w taxówce, a tu ostatnie 50 usd w kieszeni, hotel do zapłacenia, taxi na lotnisko wcześnie o poranku o 6,30 i ten cholerny podatek... Bez cashu nie mam szans wydostać się stąd. Chyba pierwszy raz w życiu miałam mdłości ze stresu i gorączkę. Normalnie dramat. I to w ostatni dzień taka historia...
Podjeżdżamy pod wskazany adress, wchodze do wieżowca, patrze – biuro American Express. Hurra!!! Jestem uratowana! Wpadam tam, pokazuje czeki, dajcie mi cash por favor. Babka wzięła czeki, ogląda, taaa, są OK. Nabieram coraz większej nadziei, niemal euforii – po czym nastąpił... cios. Oni nie pracują z gotówką nie realizują czeków tutaj. To jest ich biuro, administracja czy coś w tm stylu. Jutro mam pojść tam i tam, to mi wypłacą, bo dziś już tam jest zamknięte.
Opadam na krzesło, czuje sie jakby przejechal po mnie 100tonowy czołg gąsienicowy (nie wiem czy istnieja niegąsienicowe;), nie raz ale pięć razy. Muszę mieć gotówkę dzisiaj. Muszę! A banki? Pytam, czemu ich nie realizują. Ach, bo w miniony piątek oni - American Express zakończył współprace ze wszystkim bankami na terenie Ekwadoru. Ja p... wyobrażacie sobie??? Co za pieprzony pech w przeddzien wyjazdu „wysiada” mi karta kredytowa a tydzień wcześniej moje czeki podróżne w Ekwadorze praktycznie stają sie niewymienialne... może w jakichś nielicznych agencjach.
Wiem już jak to jest czuć się jak desperado;) A mojej desperacji nie dalo się ukryć. Więc w końcu babka w Am.Express wykonała parę telefonów, napisała adres i mówi, że TAM mi je wymienią. Jedziemy TAM, wchodze, ręce mi się trzęsą... myśle sobie zaraz pomyślą, że cos kombinuję;) ale ufffff, wymienili!
Olgier też odetchnął, bo spokojnie moglam mu zapłacić ostatecznie wytargowane 42 usd (z 50) za prawie 5 godzin. Chyba oboje byliśmy zadowoleni ze stawki.
Ale ja długo nie mogłam dojść do siebie i zwyczajnie wyluzować, myślałam, że będę potrzebować jeszcze z tydzien urlopu na regenerację;) Potem łapałam luz włócząc się po uliczkach starego miasta do ciemnego wieczora i weszłam do najlepszej napotkanej restauracji. Kolacją i winem zrekompensowałam sobie to makabryczne popołudnie... Eeech, cóż to za miłe uczucie, jakiż to luxus mieć gotowkę w kieszeni:).