Thursday, April 27, 2006

ratunkuuuuuu! potwory atakuja!!!

jednak jest zle, bardzo zle... dzisiejsza noc to bedzie prawdziwy extreme dla mnie, Pico de Azucar to pikus... wszystko przez to, ze zmienielam hotel, na pewien polecany przez mojego przewodnika (a przy okazji nieco tanszy niz moj poprzedni...)
jak wrocilismy z gor to tylko wrzucilam do mojego pokoju w tym hotelu manatki rozbebeszajac je troche... a przed chwila wchodze, zapalam swiatlo a tu po podlodze zasuwa robal conajmniej 3cmtrowy!!!!!!!
zbieglam na dol, a dziadek w recepcji mowi ze to pewnie cucarachitaa (karaluszek) i ze to jest normalne u nich... i ze sa niegrozne i jak jakiegos spotkam to mam go butem rozdeptac... aaaale jak, jak to normalne, to one beda po mnie biegac jak ja bede spac? sie pytam, a on mowi ze luz, przeciez one nie gryza... normalnie za-lam-ka!!! sie prawie poryczalam, nienawidze robali wszelakich, bleeee...obrzydlistwo! i to chyba zaden wstyd sie przyznac ze sie ich boje (wiekszosc ludzi sie boi) postanowilam ze bede spac w hallu - a ten powiedzial ze one sa wszedzie... (co najgorsze jest juz za pozno na poszukiwanie innego hotelu, do tego leje przeokropnie) zastanawialam sie co wlasciwie zrobic, to ten koncu wzial spray i poszedl ze mna do pokoju - jak weszlismy to jakies malenstwo pomykalo wiec je przytrul i rozdeptal, demonstrujac jak mam poczynac z nimi jakby co... rozejrzal sie, stwierdzil ze nic wiecej nie ma, a w lazience postawil na kratce sciekowej kosz na smieci, bo niby tamtedy wychodza... norrrmalnie nie wytrzymam!!!!! do 24tej przechowam sie w pobliskiej kafei internetowej, a potem musze tam wracac:( i jestem zdruzgotana, zalamana i nieszczesliwa...i chce do domu!!! no niech mnie ktos stad zabierze:)
po prostu w najczarniejszych wizjach tego wyjazdu nie wyobrazalam sobie takiej sceny! bralam pod uwage, ze moze mnie ktos napasc, okrasc, dac w morde, podrzucic mi koke czy uszkodzic troche a tu mnie przebrzydle robactwo atakuje... a to niespodzianka!

ostatecznie dobrze, ze mam przypadkowo 2 piwa w plecaku (jak mi robactwo nie wychlalo:) to moze sie z nimi jednak zintegruje (chociaz watpie;)

ze na 4600 bez znieczulenia




Noooo, kochani!!! Mowcie mi Zuchu! Otoz chcialam niniejszym zakomunikowac, ze macie do czynienia ze zdobywczynia andyjskiego szczytu Pan de Azucar (4600m). Oczekuje teraz szacunku i gratulacji:))
A nie bylo latwo…wczoraj ponad 5 godzin marszu, w tym 1,5 w deszczu, a moj przewodnik Morocho, co przypalil skreta to mial mniej litosci - (choc z 20kg na plecach) pomykal zwawo jak samochodzik w grze komputerowej (na mnie sie to nie sprawdzalo…i wszystko musialam przejsc bez znieczulenia); rozbilismy sie na 3000m w uroczym miejscu przy zrodelku, pod wielkim wodospadem... faktem jest, ze nic mi z tego ze uroczo wokol skoro przez ten chlupot wody nie moglam zasnac… do tego jeszcze lalo cala noc i bylo cholernie zimno! ale Morocho – zloty czlowiek, zdolny do wielu poswiecen, normalnie wzial i pozyczyl mi swoje kalesony! generalnie dbal o mnie jak nikt – np nie pozwolil mi zgubic aparatu i okularow, mial dla mnie sucha koszule, pare rekawiczek i skarpetek i czapke jak mi to wszystko przemoklo, wymasowal mi nogi (przez spiwor-to info dodatkowe dla ew.straznikow moralnosci:), w drodze stopniowo odciazal mi plecak a wieczorkiem ugotowal pyszna zupe z kurczaka.
A rano wyruszylismy na szczyt – w 3 godziny z 3000 na 4600, naprawde mozna sie zmeczyc albo i polec - ale za to jak tam jest pieknie!!! No i jak pieknie jest sie wczolgac w koncu na szczyt:) Wielka radosc!
W miedzyczasie raz sie tylko zgubilam, dzisiaj, i to tylko na jakies 6 minut pod szczytem w drodze powrotnej; Morocho dopalal trawke a ja - poniewaz bylo mi zimno – postanowilam juz schodzic; no i troche sie w pewnym momencie zamglilo (czy to moze chmury byly…) a ja tak sobie szlam i za bardzo nie wiedzialam gdzie jestem, bo nie widzialam juz naszych sladow…wtedy w trwodze usiadlam pod skala i juz obmyslalam jak tu sobie zorganizowac akcje ratownicza, kiedy to przypomnialam sobie ze przeciez dzwiek przechodzi przez mgle… no i wrzaski pomogly nam sie odnalezc:) Potem “tylko” trzeba bylo przez kolejne 5 godzin wracac… No i to jest koniec tej dwudniowej przygody, czyli end, happy end.
W sumie 13 godzin marszu... teraz, poza duma, szczesciem i radoscia mam jeszcze oba kolana, jedna kostke i twarz do wymiany… chyba sie nadaje do sanatorium:) ciekawe gdzie tu robia przeszczepy… musze sie rozejrzec - jak nic nie znajde, to troche pokrece sie po kraju i sie najwyzej wszczepie do jakiegos indianskiego szczepu - z taka twarza kazde plemie czerwonoskorych mnie zaadoptuje:))
Muchos pozdros! Ada

A jutro chyba ide na to slawne teleférico, jak nie wroce z raportem (sic!) tzn ze kosciec mam caly i zdecydowalam sie parogodzinna wedrowke, zeby przespac sie w jakims wysokogorskim pueblu; ale cos czuje ze nie mam sily...

Tuesday, April 25, 2006

A teraz strefa klimatow wysokogorskich

A dzisiaj plawilam sie w andyjskich zrodlach termalnych znajdujacych sie na 3000m; dowiedzialam sie ze ta woda zawiera duzo fluoru (jak wszyscy wiedza zbawienie dla zebow i kosci) wiec aby zanurzyc swoje uzebienie nie wyczyniajac szczegolnych akrobacji, zmuszona bylam zanurzyc sie cala… bez zbednych komentarzy powiem, ze to byla jedna wielka blogosc!!! gorzej z wyjciem bylo:(

A potem napotkana w tym zrodle (bardzo inflagranti zreszta) para zabrala nas na gratisowa przejazdzke po co ciekawszych miejscach paramo powyzej 4000m… nie-ziem-skie widoki! (nie do opisania)

Poza tym, od dzisiaj wlacznie – jak na szanujacego sie travelersa przystalo – mam swojego profesjonalnego, choc zalatwionego na lewo przewodnika (tu info dla Basi: nie jest szczegolnie przystojny ale – co tez istotne - mowi do mnie “princessa”, co znaczy “ksiezniczka” – wyjasniam tym, co mysla ze to ma na mysli wafelek w polewie czekoladowej;) A wiec Gustavo zwany Morochim dzisiaj zaciagnal mnie na te 3000m, a jutro chce mnie zabic (na skutek powolnego wycienczania organizmu, bo innego zagrozenia po drodze nie ma) i mamy rozpoczac dwudniowa wyprawe na Pan de Azucar, ktory ma jakies 4600m (na moja prosbe zreszta). O rezultatach poinformuje pojutrze. A wiec adios amigos tymczasem!

Ahaaa, teraz jakos mi sie nie chce kombinowac, ale jak juz dotre do karaibskiego wybrzeza to wrzuce pare fotek spod palmeras i skoncza sie wolne zarty na temat Debna czy Sochaczewa, co by nie mowic uroczych miasteczek przeciez chociaz palm nie maja! :)

Monday, April 24, 2006

apel do kierowcow (samochodow niesluzbowych)

sluchajcie! przyjezdzajcie do Wenezueli!!! za 3 PLNy zatankujecie tu caly bak!!!!!!!! NAPRAWDE!
na wszystko inne ceny sa jak u nas, bo np butelka mineralki kosztuje tu okolo 1500 blv ale 1l ropy - ok. 45blv a beznyny - 90 blv.... (1USD=2400blv,na czarnym rynku)
chyba nie ma nad czy sie zastanawic;)

luzik zwany manana

a dzisiaj znowu spokoj, blakalam sie po Meridzie i okolicach , jutro pewnie tez bede, bo musze sie tu przyznac ze troche sie sfrajerowalam... Teleferico - glowna atrakcja (najdluzszy na swiecie wyciag linowy wjezdzajacy na ponad 4765m) w poniedzialki i wtorki nie pracuje:( a chlopaki z agencji nie moga zebrac ekipy na wyprawe na llanos albo na jakas gorke (nie za bardzo jest sezon teraz)
a propos sezonu... trafilam dokladnie na przelom pory suchej i deszczowej - dzisiaj w dzien bylo super ale wieczorkiem - po tym jak zerwala sie ulewa - w ciagu paru minut strumienie wody pedzily z taka predkoscia, i z taka sila, ze przechodzac przez avenide (tutaj wzdluz sa avenidy a w poprzek calles/ulice/ albo odwrotnie, w kazdym razie wody splywaja avenidami) najpierw po kostki, a potem od kolan w dol bylam zupelnie mokra... ale po 2 minutach bylo mi wszystko jedno, bo juz nic suchego na sobie nie mialam, lacznie z pieniedzmi w kieszeni....
tak sobie mysle, co by tu jeszcze napisac zebyscie mysleli ze jest fajnie;) moze na przyklad to, ze nie musze wstawac o 7:00.. (ale wstaje) (ale nie musze:)
a to co tu jest niefajne to ceny... podobno w ciagu dwoch lat wszystko podrozalo o dobre kiladziesiat procent... wiec moj przyjaciel przewodonik (przewodnik LonelyPlanet z 2004) troszke mnie zdezorientowal... piewrwsza niespodzianka byla juz na lotnisku, lot z Caracas do Barinas kosztowal ponad stowke miast 50-70USD jak przewodnik nakazuje;)w zwiazku z tym moze tak byc ze ostatnie dni spedze gdzies na plazy pod strzecha czy pod drzewem... na szczescie nie pod byle jakim drzewem, bo tam palmy rosna (mam nadzieje tylko,ze nie kokosowe..ponoc spadajace na glowy kokosy zabijaja) i nie na bylejakiej plazy lecz na karaibskiej!!!
poza tym donosze, ze czuje sie dobrze... najbardziej trapiacy mnie problem to fakt ze cera mi sie pogorszyla - i nie moge zidentyfikowac przyczyny - od wody to, powietrza czy slonca:)))
Ada

troche polskich klimatow;)

Dzien malych polskich niespodzinek zaczal sie wczoraj o poranku od odkrycia w wenezuelskiej gazecie duzego – az na pol strony – artykulu o otwarciu w Warszawie muzeum holocaustu…
Potem odkrylam, ze sporo Polakow tu sie krecí – spojrzalam w rejestr gosci w moim hotelu w Meridzie i okazalo sie ze dzien wczesniej wyjechala stad dwojka Polakow a w ciagu 2 poprzednich tygodni tez byly dwie osoby z Polski (a to tylko rejestr jednego hotelu); a gdy wieczorkiem wypuscilam sie na miasto w jednej z agencji organizujacej wyprawy po gorach i llanos napotkalam PolPolaka, PolFrancuza (ale bardziej Polaka, sam mowil ze Francuzi to buraki), ktory tam pracuje i bardzo dobrze mowi po polsku, ale to jeszcze nic – po jakims czasie – wchodzi kolega Steva (zwanego Stefanem) Wojtek, ktory siedzi juz tutaj 3 lata … todo increíble!
hmmm a juz mialam zaczac teskinic za polskim jezykiem, juz mialo robic mi sie smutno po rozstaniu z rodzinka Morenow a tu taka niespodzianka! Naprawde milo spotkac ziomali w glebokim interiorze odleglego kraju….Ja tu nie zgine;)
Los pozdros,Ada

Saturday, April 22, 2006

Tranquilo, traquilissimio….

Jezeli sie komus wydaje ze Wenezuela to kraj banditos i pistoleros to jest w glebokim bledzie! Bo ja spedzam czas w spokoju, przyjaznie a wrecz rodzinnie. Tak sobie zyjac zyciem lokalesowym w domu mojej amigi w Barinita…Ludzie, ktorych dotychczas napotkalam, sa niesamowicie otwarci, gocinni i bezinteresowni (hmmm a ja nic procz siebie nie moge im dac;)
Tak sie zlozylo ze mialam byc jedna nocke w Barinita i zamierzalam zrywac sie do Meridy
Jednak tyle sie dzialo … Wczoraj urodziny siostrzenicy Iraidy a dzis przyjaciel rodziny zabral mnie na parogodzinna wycieczke po okolicy, mialam okazje podziwiac bujne egzotyczne zielone krajobrazy llano.. zwyczajnie nie moglam nasycic sie gleboka zielenia w okolicach doliny rzeki Santo Domingo, za to nasycilam sie zbierajac spod drzewa i pozerajac slodkie mango, przy okazji pomylilam drzewa i na leb spadlo mi awokado…
Po kilkunastu kilometrach krajobraz zmienial sie drastycznie w bardziej ubogie w roslinnosc paramo – anyjskie pogorze podobne do jakiejs tundry, tam bylo juz zimno…
Po pwrocie okazalo sie ze jest juz za pozno na dalsza podroz, ale mnie sie wlasciwie nigdzie nie spieszy… w ramach mojej edukacji i proby przed fiesta chlopaki zagrali na cuatro i mandolinie kilka canciones z roznych regionow Wenezuaeli a potem zostalam zaproszona do domu jednej siostry zeby pobawic sie z dwoma slodziasami – dobermanem i mastiononeapolitanem, a potem do drugiej – skad pisze teraz do Was i zaczepia mnie uroczy pitbulek… mam fotki ale zpomnialam kabelka:(
Coz wiecej mi rzec - jest pieknie…a poranku zbudzily mnie slowa “hola, hola mi amor” - tak wrzeszaly papugi w klatce na patio:) Rownoczesnie jest ciezko…ponad 32 stopnie – powietrze mnie oblepia to nielatwo wytrzymac – mozecie mi wspolczuc;) Poza tym nudno - nikt mne tymczasem nie napadl – zadnej walki jeszcze nie stoczylam;)))
Rano wyruszam do Meridy.Pozdrowka gorace!!!!

(a wy chlopaki o czy Wy mowicie…allocation, raporty, csmy, hmmm dziwne… no comprendo;)

Friday, April 21, 2006

nie ma to jak dobrze zaczac....

no dobra, to jestem na miejscu - to jest tymczasem na lotnisku w Caracas...
w czasie lotu studiowalam wnikliwie przewodnik zeby ostatecznie zaplanowac ksztalt podrozy; w miedzyczasie plany zmienialy mi sie pare razy ale wysiadajac z samolotu juz mialam wizje...
ale coz mi tym - wizja wktotce legla w gruzach - nie zaczne jednak od zabawy na karaibskim wybrzezu...
otoz za chwile lece do Barinas (na llanos), gdzie mieszka mamita mojej nowopoznanej w samolocie kolezanki... po prostu na lotnisku oczekiwala ja rodzina, ktora zajela sie rozplanowaniem moich wakacji...
na szczescie nie dalam sie tak do konca okielznac - i po krotkiej goscinie zamierzam wyruszyc do Meridy pokrecic sie po Andach, dopiero potem z kuzynka prawdopodobnie wybierzemy sie gdzies w okolice delty Okinoko
to calkiem mily poczatek - czuje sie bezpieczniej niz w Kostrzynie po zmroku;)

Friday, April 14, 2006

bym chciała być gdzie indziej....

W piątek, piąteczek 21/04 wyruszam na podbój Wenezueli wspierać boliwariańską rewolucję Chaveza (albo wręcz przeciwnie-jeszcze nie wiem po której stanę stronie), bratać się z Indianami, przedzierac przez delte Orinoko, wlóczyć po Andach i równinach, tulać po karaibskim wybrzeżu... czyli zamierzam blogo spedzic 4 tygodnie;)
lecz tymczasem jeszcze bawie w Polskiej dżunglii:(