Monday, May 30, 2011

Leci ze mną Hania czyli podróż za niejeden uśmiech.


i
Niemożliwa słodziaska z tej Hani (nie ma to jak się pozachwycać nad swoim dzieckiem, obiektywnie oceniając jego urok), zmiękczyła serca nawet niemieckiej ekipy przy przejściu przez security na Teglu. No bo czy ktoś widział uśmiechającą się i żartującą ochronę na niemieckim lotnisku? Prędzej człowiek spodziewał by sie „hendeho” czy dodatkowej kontroli...

To było już prawie 2 tygodnie temu...Wracałyśmy z ponad 3-tygodniowych wakacji w Polsce... Błogi to był czas:)

Droga do Berlina minęła szybko i sprawnie, może tylko warto wspomnieć, że musiałam zmieniać papmersa z-nie-powiem-czym (bo jeszcze stracę co wrażliwszych czytelników tego bloga) w aucie na tylnym siedzeniu;)

Wczekowałam większe bagaże, zostawiłam tylko wózek, nosidło, bagaż podręczny no i Hanię. W sumie trochę tego było... Przy taśmie pan zażyczył sobie, żeby złożyć wózek, co by mógł zostać prześwietlony wraz z innymi bagażami. No to wyciągnęłam Hanię z wózka i zastanawiam się jak się zorganizować... bez jakiegoś szczególnego pomysłu. Na szczęście niemal natychmiast koleś przede mną, zwany przypadkowym pasażerem, pyta czy mi aby nie pomóc. Więc Hania ląduje u niego na rękach (całkiem zadowolona) a ja zaczynam nierówną walkę z wózkiem – wszak nie do końca miałam opanowane składanie tej spacerówki. Szarpię się z nią i szarpię bezskutecznie, aż owy przypadkowy pasażer zaczął się angażować i próbować wspomóc mnie i w tym. W końcu wzięłam od niego Hanię i przekazałam Pani kontrolerce. Próbujemy coś zdziałać we dwójkę. Hania zaczyna płakać u Pani, trochę luzuje dopiero jak jej kolega z ekipy zaczął ją zabawiać. W międzyczazie inny koleś z security dołączył się do majstrowania przy wózku. Ja się odłączam i zabieram Hanię, bo jednak płacze. Tak już ma, że woli facetów... i mamę:) Przypadkowy pasażer musi już lecieć ale tymczasem już dwóch gości z ochrony walczy z wózkiem... Niby wszyscy się uśmiechają ale mi sie robi gorąco... Zastanawiam się czy mam wyciągnąć instrukcję od wózka, którą mam w torbie. Ale w sumie nie jestem pewna czy rzeczywiście wrzuciłam ją do tej torby... Sięgnę po nią w ostateczności – myślę sobie. Aż w końcu coś zabłysło - to jednemu z nich zaświtała jakaś idea i pobiegł gdzieś z wózkem i chwilę później wrócił z nim już z drugiej strony. Ufff... jak fanie ulżyło:) W międzyczasie zbierałam manele z taśmy a Hania zapakowana w nosidełko uroczo się uśmiechała do umizgów ochroniarzy. Się pytam co dalej z wózkiem, że jak się go zapakuje do samolotu, a on: aaaa to już pan kapitan bedzie musial sie z tym pomęczyć... Hmmm myślę sobie, może ktoś mu pomoże;)

Potem trochę beztrosko zwiedzałyśmy terminal airberlina, Hania ożywiona i zauroczona, szczególnie duty free... też lubię tę strefę;) Na terminalu dzikie tłumy. Nie było gdzie przycupnąć a zbliżał się czas karmienia a przynajmniej planowałam ją prewencyjnie nakarmić żeby uniknąć tego zabiegu na pokładzie... Gdzieniegdzie widziałam pojedyńcze miejsca ale jak tu się wcisnąć pomiędzy dwóch pasażerów, wyciągnąć pierś i karmić dziecko pośród tego tłumu naocznych świadków. Gdyby Hania była bardzo maleńka albo rozpaczliwie głodna to oczywiście bym się nie zastanawiała... Włóczę się w kółko ku uciesze Hani aż w końcu natknęłam się na panią z obsługi i pytam o jakiś zakątek dla matek... Nie mają niestety – odpowiada współczująco i rozgląda się wokół, rozkładając ręcę...Podpowiada mi tylko gdzie jest toaleta z przewijakiem. Przewijak później, najpierw chcę ją nakramić a poza tym, chcę gdzieś usiąść i poszukać instrukcji do tego cholernego wózka.Chodżę dalej i jeszcze raz wpadam na tę samą babkę. Wtedy i jej zaświtała idea i skierowała mnie do takiego zaułka oddzielonego od całej hali, w którym jak się okazało znajdowały sie 2 gate’y, w tym jeden na wylot do Geteborga. Nikogo nie ma, zasiadamy w zaciszu, przystępuję do operacji ‘karmienie’ a Hania po przyjęciu pozycji wertykalnej zamiast jedzeniem zainteresowała się... na maxa lampami. W tym momencie przyszedł gość przygotowujący i otwierający jeden z gate’ów i zrobiło się mniej intymnie – ale pan udawał, że nas tam nie ma a ja udawałam, że też mnie nie obchodzi, że tu jest. Hania totalnie zdekoncentrowana skusiła się może na parę łyków... A zaraz zaułek zapełnia się pasażerami do tego gate’u... Nic to, rezygnuję z karmienia, Hania zajęła się chrupaniem chrupek i dalszym obserwowaniem lamp i ludzi a ja – wózkiem. Znalazłam instrukcję, przeglądam i zauważam tylko jak się rozkłada wózek nic o tym jak się wyciąga tę budę (nie wiem jak potem Czarek znalazł jednak tę informację tam). Próbuję coś zrobić na oślep. Ostatnie minuty, bo w międzyczasie otworzyli i gate do Gbga. Wołam babkę obsługującą nasz wylot i - żeby nie wyjść na jakąś sierotę, co nie wie jak się składa wózek swojego dziecka – mówię, że coś się zacięło i nie mogę go zdemontować. Ta się upewnia, że sobie nie poradzę, z kimś tam się próbowała naradzić ale w końcu machnęła ręką i mówi, że luz, jakoś go chyba zapakują. Jako ostatnie zmierzamy do samolotu, przed trapem zostawiam wózek i zatroskana mówię gościowi od bagażu, że nie da rady go złożyć... już się zastanawiam czy zacznie go masakrować, żeby zminimalizować jego gabaryty a gość z uśmiechem mówi, że spoooko, no problem i w ogóle – bierze go jakby to była najdrobniejsza rzecz na świecie... No i po cholere się przejmowałam sprawą...

Na pokładzie zaopiekowała się nami jedna ze stewardess, która asystowała nam w potzrebie, tym bardziej że siedziałyśmy pod ręką, w drugim rzędzie. Na prawdę była przemiła ale nie do końca przemawiało to do Hani. Pan siedzący przy oknie, zachował neutralność, ani się nie zmartwił ani nie ucieszył jak się dosiadłyśmy. Nawet jak Hania marudziła nie okazał poirytowania. Co za szlachetność... wiadomo jak to jest w podróży, gdy obce dziecko marudzi, ryczy itp... co najmniej nie lekko... Mało tego, na siedzeniu pomiędzy nami wylądował cały nasz barłóg, niokiełznany stos bardzo potrzebnych, podręcznych rzeczy, np: kocyk, moja torebka, chrupki, kubeczek z wodą, książka, pełno zabawek, sweterek, czapka itp, itd... i co rusz coś nam spadało – przypadkowo się obsunęło lub Hania wykonała jakiś gest, ruch powodujący ten upadek (mniej lub bardziej celowo). A nasz sąsiad – co za bohater -za każdym razem uprzejmie się schylał i nam podnosił.

A Hania jakby miała adhd, wzrok jej śmigał we wszystkich kierunkach, w ogóle nie chciała siedzieć – nawet po otrzymaniu instrukcji jak się przypiąć pasami (chociaż pani nazwałą je „dekoracją”) i grzecznie siedzieć przed startem. Usztywniła nogi i postanowiła stać, fikać i się rozglądać. Coś tam pogadała, odśpiewała, zamarudziła i złowiła wzrok dwóch starszych babek rozpływających się nad jej urokiem.  

W międzyczasie okazało się, że czekamy na spóźnionych pasażerów z innego połączenia:( Z planowanych 10 minut zrobiło się kilkadziesiąt i stwierdziłam, że dobrze by było przewinąć Hanię. Mają takie miejsce w samolocie, nawet na krótkich trasach! Wracam i się usadawiam, ciężko było, bo barłóg częściowo wypełzł na moje siedzenie, Hani pas w ogóle gdzieś odpadł, trochę się miotam. Stewardessa zajęta przygotowywaniem do startu a tu - ku mojemu zdziwieniu - pan sąsiad przemawia i oferuje pomoc! Wziął Hanię na chwile (Hania zadowolona, chyba stęskonionej za tatą odpowiadało każde męskie towarzystwo) i mogłam się zorganizować. Obsuw był chyba z 40-50-minutowy... Może to i dobrze Hania się wyskakała w końcu zmiękły jej nogi w kolanach i przed startem grzecznie już siedziała mi na kolanach przysypiając.

Żal było ją budzić po wylądowaniu, nie udało się uniknąć płaczu ale trzeba było ją ubrać, zapakować do nosidła i spakować barłóg. Sąsiada wypuścilam wcześniej, bo miał lekko przerażoną minę, że nigdy nie wysiądzie z tego samolotu. Zaspana, trochę zapłakana Hania wzruszyła jeszcze dwóch szwedzkich pasażerów, którzy chcieli jakoś dopomóc... Ale dałyśmy radę. Poczekałyśmy jeszcze na bagaże (wózek też miał być na bagażach), ściągnęłam walizy i do samego końca zastanawiałam się jak oni puszczą wózek w całości na tej taśmie. Wydawało sie to niemożliwe ale czekałam wytrwale, może wjedzie w częściach...Taśma stanęła wózka nie było... Dopiero wtedy dowiedziałam się, że wózek, gotowy do jazdy, stoi pare metrów dalej, za rogiem, w miejscu, gdzie zostawiane są bagaże o niestandardowych rozmiarach... No taaak, taka oczywista oczywistość... Ale to już było blisko północy, podróż już parogodzinna więc umysl nie taki lotny;)

No i tak to było podczas pierwszego wspólnego lotu... czyli wbrew pozorom bardzo przyjemnie! Musimy częściej:) Hania złowiła dziesiątki uśmiechów a mnie miło było na nie popatrzeć... no i te wszystkie uprzejmości – dziecko na rękach wyzwala chyba jakieś dodatkowe pokłady endorfin u ludzi...

Saturday, May 21, 2011

Hania strongmenka

To było przedwczoraj znaczy w piątek... kiepsko spała Hanulka, ciężko jej się oddychało... Obudziła się z katarem. Może załapała jakieś bakterie po wyprawie do miasta, może ją przewiało, a może za długo się kąpała... któż by to wiedział... Z nosa leciało ciurkiem ale w sumie nie było tak źle... cały poranek się bawiła, może tylko trochę więcej niż zwykle marudziła. W południe grzecznie zasnęła, ucięła sobie prawie 2-godzinną drzemkę a po obudzeniu... oj dość kiepsko wyglądała. Musiałam nosić ją wklejoną we mnie, nawet nie skosztowała słoikowych „przysmaków”, generalnie niewiele ją bawiło. Łatwo nie było. Zastanawiałam się czy aby nie ma gorączki, bo na oko tak mi to wyglądało po przyłożeniu ręki do czoła. A trochę czasu upłynęło nim przypomniało mi się, że gorączkę można przecież zmierzyć...
No to mierzę, wychodzi 38,1 st. Mierzę jescze raz – 38,2 st. Dramatu nie ma ale za dobrze też nie jest. Wklejam ją jeszcze bardziej w siebie i doopatulam. Na szczęście pije dużo wody i nie gardzi moim mlekiem... Osłabiona jest więc kładę ją spać. Mierzę spokojnie temperaturę jak śpi a tu pyka wyżej i wyżej... wychodzi 38,5 stopni:( Ooooupsss...to już poważna sprawa. A demony wyobraźni nie śpią i stąd wydaje mi się blisko do 39, 40 stopni... Zastanawiam sie co sie robi w takich przypadkach w Szwecji, wiem, że za szybko nie leci się do lekarza. Kasia mówi, że na noc podać ewentualnie alvedon, Magda – że zadzwonić na konsultacje.Tymczasem, no cóż... pozostaje mi czekać na rozwój sytuacji. Bez paniki, bo ważne jest że ma apetyt na mleko.

Epilog. Po godzinie Hania się budzi. Uśmiecha się. Bawi... Przemycam termometr a tu niespodzianka... tylko 37,5 st. Wieczorem nie było śladu po gorączce:) Po prostu... Tak to Hania błyskawicznie rozprawiła się z jakimiś bakteriami. Dzielny Haniołek (taką ma ksywkę ostatnio). Happy end:)

Monday, May 09, 2011

Małe szczęścia Hani, czyli co Hania lubi, cz 2.

I
Właściwie od samego początku Hania szaleje za nosidełkiem. Na sam jego widok wpada w dziką radość. Zaraz po zamontowaniu szybko przebiera nogami jakby to conajmniej ona się nosiła a nie była noszona. 
Przy okazji sporo można zdziałać „bawiąc się w kangury” – zrobić sałatkę albo zielony koktail, odkurzyć itp. A dziecko obserwuje i się uczy:)
Ale teraz na wakacjach w Łośnie korzystamy ze sprzyjających okoliczności przyrody i pogody i prawie codziennie robimy sobie niemal godzinne wypady do lasu. Jest bosko zielono, kwitną konwalie, ptaszki głośno ćwierkają, kicają zające, hasają zwierzaki - chyba sarny przeważnie. Się dzieje. Raz nawet rozglądałam sie w poszukiwaniu grubego drzewa w pobliżu jak w gęstym młodniku coś się gwałtownie zerwało i myślałam, że to dziki... (zamierzałam sie za nie schować, nie wspinać (bo mam lęk wysokości;)). Regularnie przemierzamy teren o raczej limitowanym a może i wzbronionym dostępie – bo to od zawsze mój ulubiony kawałek lasu – a jakiś czas temu upodobał go sobie też czarny bocian... Przez to już chyba parę lat las jest chroniony i chyba łazimy tam trochę nieleganie. Tymczasem czarny bocian jakiś nieśmiały i nie chce sie pokazać.
No i sielanka byłaby stuprocentowa, gdyby nie te cholerne insekty... i po szybkiej rekalkulacji wychodzi mi wskaźnik sielankowatości na poziomie 95%:)

Chyba mamy duże szczęście, że Hanulka lubi jeść. O poranku bułę z masłem. W międzyczasie, w ciągu dnia znikają szybko wciągane chrupki kukurydziane. Małe, troche twarde, jabłkowe wafelki ryżowe cieszą się już mniejszym powodzeniem ale zawsze to coś do pociamkania... Na lunch dostaje tzw „obiadki” ze słoika, i jakby tak zacytować etykiety z tych słoików to całkiem smakowite potrawy jej serwujemy. Jeszcze tylko nie odważyłam się podać królika z ryżem... ale może jutro... Z moich obserawcji wynika, że najbardziej zasmakowała Hani lazania. W ogóle włoska kuchnia króluje wśród słoiczkowych dań, są różne pasty i spaghetti... pizza tylko jakoś nie została przerobiona i zakręcona w słoiku...albo mi umknęła;) 
Na deser mamy owoce – najczęściej jakiś mix ze słoika ale największą frajdę Hania ma z własnoręcznego przetwarzania na miazge kiwi, banana czy mango. Cóż to są za sceny... dziś od stóp do głów Hanulka nadawała sie do opłukania. Również miejsce konsumpcji w promieniu 1 metra. A nowy, genialny gadżet  - talerz z przyssawką -  na razie genialnie się nie sprawdził... znaczy Hania była silniejsza od przyssawki...

Wśród hobby Hani króluje uwielbienie do elektroniki. Obiekty największego pożądania to: komputer, myszka, telefon, wszelkie okablowanie, piloty... Dzika radość na ich widok jest intensywna acz raczej krótka, bo sam widok oczywiście nie wystarczy... a chęć i dążenie do bezpośredniego kontaktu z tymi przemiotami są dość trudne do okiełznania...
Z komputerem bardzo dobrze sobie radzi nasza Hanulka, znaczy klawiaturę obsługuje błyskawicznie, pewnie po tacie... Nim się zorientowałam w moim laptopie brakowało już dwóch klawiszy, raczej dość potrzebnych „entera” i prawego „shifta”. Literka „d” też jest podważona, trzeba mocno wciskać, żeby zadziałała... I w takich warunkach technicznych przyszło mi tu pisać... jest jeszczcze pare rzeczy, które lubi Hania ale chyba jutro pokontynuuję...