Sunday, October 30, 2011

Koncert! Alleluja!!! ;)



To warto odnotować. Hania zaliczyła dziś pierwszy w swoim życiu koncert. Przyczyniła się przy tym do znacznego obniżenia średniej wieku publiczności, my w sumie też. Średnią – przy uwzględnieniu naszej trójki – oceniam na oko na 60 lat.
Koncert odbywał się o przywoitej godzinie 17-tej w jeszcze bardziej przyzwoitym miejscu w ... kościele. Przyznam, że nie często i niezbyt chętnie chadzam... ale ten mnie zauroczył. Zupełnie różne te kościoły od tych naszych zimnych, monumentaalnych w Polsce. Te tutaj są takie skromne, swojskie, normalne, ciepłe. Jest mini-garderoba z wieszakami, można się rozdziać i od razu człowiek czuje się jak w domu. Sala do celebrownia mszy - tam właśnie odbywał się koncert - wcale nie była największa w tym przybytku. Nie zwiedziłam całego budynku, widziałam tylko sporą salę jadalną i salę do gier czy zabaw – dzieciaki grały w ping ponga. Są też przyzwoite toalety. Ta przeznaczona dla małych dzieci oczywiście wyposażona w przewijak, ale też pampersy, mokre chusteczki, a nawet ubranka do przebrania jak by była potrzeba...
Pamiętam, że sąsiadka namawiała mnie kiedyś, jak Hania byla maleńka, do odwiedzin naszego kościoła, i to wcale nie na modły, tylko żeby socjalizować się, dzielić dole i niedole z innymi mamami. Podobno można przynieść swoją wałówkę, wypić herbatkę, kawę, coś zjeść, dzieciaki mogą się bawić a rodzice pogadać, poczytać... znaczy miło spędzić czas. Nie byłam więc nie jestem w stanie więcej na ten temat napisać. A teraz myślę sobie, że szkoda.

Pani ksiądz powiedziała pare słów i zaingurowała koncert. Potem muzycy dawali czadu, jeżeli mogę tak się wyrazić, bo też byli wiekowi. Koncert był raczej kameralny ale publicznośc dość żywiołowo reagowała. Hania tańczyła w stylu flamenco, kręcąc rączkami, czasami biła brawo. Najczęściej z pewnym obsuwem w stosunku do braw publiczności. Znajdowała sobie różne zajęcia i obiekty zaintersowań, np. bardzo kręciła ją torebka pewniej pani powieszona na krzesełku no i linki od żaluzji. Zainteresowała ją też biblia, czy to może był śpiewnik, nie przyjrzałam się dokładnie, w każdym razie jakaś książka - Hania ją kartkowała wnikliwie.
Po raz pierwszy zdarzyło się, że z chęcią sami wtykaliśmy jej smoczka - znaczy kneblowliśmy ją trochę w niektórych momentach, żeby nie była za głośna.
Myślałam, że posłuchamy max 2-3 kawałki i trzeba będzie się zwijać, tymczasem zaliczyliśmy cały koncert!

Aha, nie wspomniałam jeszcze, że koncert był jazzowy. Mi się podobało. Czarek twierdził, że brakowało mu dysonansów (cokolwiek miał na myśli) i że słodzili i coś tam jeszcze... Ja się nie znam, ale dla mnie wokal babki był boski, brzmiał jak z płyt sprzed lat... Gdyby to było w knajpie, w półmroku, przy butelce wina spokojnie przeniosłabym się w czasie...

Sunday, October 23, 2011

Hania, kaczki i ślimaki

i

Hania 'plombuje' dziurę w pomoście chlebem,podkradzionym kaczkom

Uwielbia Hania wszelkie zwierzaki, nie mamy swojego więc się czasem uganiamy za jakimiś psami czy kotami w okolicy... Ma też słabość do kaczek (potrafi nawet powiedzieć jak mówi kaczka czyli ‘kła-kła’),  zaprzyjaźniła się z tymi dzikimi nad jeziorem, poza tym kaczki często przewijają się w książeczkach. Do kąpieli ma kilka różnych egzemplarzy ale od zarania jej dziejów, non stop, na topie są silikonowe, plaskate kaczki do przyklejania i odklejania na ściankach wanny czy szybie.


W ogóle Hania lubi coś przyklejać i odklejać... Z tego powodu prześladuje liczne ślimaki, które w pocie czoła wpełzają na nasze murki i dom. Ślimaki są śliczne, przeważnie malutkie, pasiaste i ku uciesze Hani strasznie ich dużo u nas. Na ich widok ciężko ją powstrzymać od oderwania biedaka a jak już oderwie... często próbuje przykleić z powrotem... Dziwi się, że sie nie da... chyba myśli, że to magnesy na lodówkę. Tym sposobem niweczy ich wielogodzinny trud wspinaczki uciążliwej, bo przecież pod górke, w pionie, po chropowatej powierzchni.
Jeszcze częściej traktuje je jak swój łup i długo, dłuuugo nie wypuszcza z garści, wykonując wiele innych czynności w międzyczasie z zaciśniętą dłonią. Ale to jeszcze nic... pech wielu polega na tym, że w muszelce jest dziura, a na widok jakiejkolwiek dziury paluszki Hani automatycznie wędrują w wiadomym kierunku... i pół biedy jak sie ślimak głęboko zamknął w sobie... Nie będę wnikać w szczegóły, bo ortodoksi z Ligi Ochrony Przyrody zainteresują się nami... Osobiście nie przestaję poszukiwać alternatywnych rozwiązań, raz znalazłam porzuconą muszlę ślimaka i Hania miała zabawę bez moich wyrzutów sumienia...

Pożytek z Hani nr 1

No... doczekaliśmy się... W końcu jakis pożytek z Hani... Już wcześniej się przymierzała ale przedwczoraj i dzisiaj w pełni profesjonalnie asystowała mi przy wyjmowaniu naczyń ze zmywarki. I dobrze, bo ta czynność do moich ulubionych nie należy... powiedziałabym nawet, że to dość uciążliwe zajęcie. Ale w towarzystwie Hani robi się z tego niezła rozrywka.
Najpierw, dawno temu, próbowała się wdrapywać na otwarte drzwiczki zmywary, potem uczyła się przy nich stać, potem grzebała w łyżeczkach i innych sztućcach, następnie robiła bałagan przewalając wszystko w swoim zasięgu a teraz.... Teraz pojedyńczo z ręki do ręki podaje całkiem zgrabnie wszystkie naczynia... kubeczki, talerze, miseczki, sztućce... Robi to z wielkim namaszczeniem i powagą i jest z siebie niezwykle dumna. Podaje wszystkie naczynia z dolnej półki, zatrzymuje się tylko na łyżeczkach, bo wciąż lubi nimi się zabawić....
Ot rośnie nam siła robocza:) Szkoda tylko, że Hania nie rozumie idei tej zabawy i nie rozróżnia naczyń umytych od nieumytych... W międzyczasie trzeba ukradkiem przemycać brudne naczynia, bo na widok uchylonych drzwiczek Hania błyskawicznie stawia sie w ‘miejscu pracy’ i nijak nie daje sobie wytłumaczyć, że akurat teraz, akurat tych naczyn wyjmować nie będziemy...



Monday, October 10, 2011

Szok! To już rok!


Właściwie należalo się tego spodziewać. I to dokładnie 30-go września. Śmignął rok, Czarkowi - kolejny a Hani – pierwszy. Duuuże to święto. Celebrowaliśmy je 2 dni. W Polsce. Najpierw z rodzinką w Łośnie potem w Bajkolandii w Barlinku. Torty też były dwa, w tym jeden – biedronkowy. Barbarzyńsko rozkroiliśmy i zjedliśmy tę biedronkę niemal na Hani oczach, chyba jej się to za bardzo nie podobało...

Zgodnie z tradycją piewrszych urodzin Hania stanęła przed życiowym wyborem. Poukładano przed nią kilka przedmiotów. Z trwogą czekałam na wybór. Padło na długopis. Uffff... Czyżby czekała ją wielka kariera pisarska? Czy też może przyszłość gryzipiórka...?;)

Jak widzicie na zdjęciach, mamy z Hanią na sobie niecodzienne stroje. Przyjechały do nas prosto z Indii. Zaskoczona, w podziękowaniu za prezent napomknęłam, że są tak śliczne, że chyba przyodziejemy je na Hani urodziny. Moja indyjska koleżanka się bardzo ucieszyła i zażyczyła sobie zdjęcia... Nie było innego wyjścia, tylko zrobić tę szopkę. Potem okazało się, że ciuchy  idealnie się nadają na tę okazję. Hania wyglądała zjawiskowo, jak wcielenie aniołka, chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości?;) A mnie było całkiem wygodnie.

Po urodzinach, mamy jeszcze mniej przestrzeni w domu (zabawki czają się wszędzie) i zrobiło sie u nas jeszcze bardziej biedronkowo. A biedronkomania Hani wciąż trwa więc spoko. Do kolekcji doszły kolejne biedronkowe pluszaki, no i magnesy na lodówkę, kapcie a nawet gumowce...
W tym czasie Hania miała po raz pierwszy okazję spotkania na trawce oko w oko z prawdziwą biedronką. Była zachwycona (jak wszystkim innym robactwem) i z powodzeniem łapała ją za nogę. Serio, kilkukrotnie jej się udało. Z trudem ale wywalczyliśmy dla niej wolność.

Jeszcze musze napisać o wybryku natury i tych ponad 30-tu stopniach, które nam się szczęśliwie przydarzyły w tych dniach. To był niemożliwie upalny weekend, ciekawe czy to się kiedykolwiek powtórzy w kolejnych latach...

A jeszcze dziękujemy cioci Iwonie za imprezkę w Bajkolandii. Bajkolandia w Barlinku jest cool:) Muszę zadbać o reklamę.


Sunday, October 09, 2011

Reaktywacja


Dawno nie pisałam... Zdobędę się na szczerość i dodam, że podyktowane to było głównie tym, że mi sie nie chciało. Chociaż mogłabym mnożyć preteksty o braku czasu itp., co w sumie jest poniekąd zgodne z prawdą, bo czas mi się skurczył ostatnio.
Tak czy owak szkoda... tyle się wydarzyło w międzyczasie... chyba nie uda mi się tego nadrobić...

Status na dziś jest następujący; Hania to prawdziwy mały ludzik, przemieszczający się o własnych siłach (chociaż w pionie potrzebuje jeszcze wsparcia), lekko kapryśny, mało cierpliwy, czasem uparty i całkiem już komunikatywny – ale bardziej niewerbalnie niż werbalnie. W tamtym tygodniu podeszła ‘na czterech’ pod lodówkę i powiedziała ‘am’, domagając sie kolejnego plastra słonej szynki.
Werbalnie też jej już trochę wychodzi... najczęstszym wyrażeniem jest ‘co to?, co to?’, poza tym, dużo śpiewa jak jest w dobrym humorze. Tekst jest zawsze ten sam: „aaaaaaa” w różnych tonacjach. Myślę, że są to jogowe mantry – na swój sposób Hania już medytuje... Poza tym coś tam sobie gada a nawet awanturuje się delikatnie jak coś jej się nie podoba, zaczyna walczyć o swoje.
A w ogóle to jest zabójczo urocza, przesłodka, śmieszna... nic, tylko ją przytulać i przytulać...

A ja, z początkiem września wróciłam do pracy... Hania bawi więc przez większość dnia z tatą - i nie wiem jak to możliwe - znakomicie sobie radzą beze mnie... Zdarzyło nam się już jednonocne rozstanie, w tym tygodniu wyjeżdżam na 2 noce... a to już będzie wyzwanie...

Monday, July 25, 2011

Biedronkomania


i
Oto i nadszedł czas, w którym to Hania zaczyna porządnie jarzyć. Przejawia się to np. tym, że pokazuje palcem niektore rozpoznane rzeczy. Dość żmudna to nauka ale są efekty – chyba nie muszę pisać jakżesz dla nas radosne... (umacniają nas w przekonaniu, że mamy najmądrzejsze dziecko na świecie;))). Pokazuje żyrafę, rybę, małpkę, słonia, kota, pająka a ostatnio nawet mamę i tatę... Na prośbę o wskazanie mojego nosa długo pokazywała klamkę (mam nadzieje, że wskazywała drzwi, w sensie, że gdzieś chce pójść) teraz już pokazuje mój nos:)

Jednak największą furrorę od paru tygodni robią biedronki. Nie pamiętam, gdzie one się przewijały ale je najwcześniej rozpoznawała. Wszędzie je zauważa, od razu się ożywia, na buzi pojawia się szeroka ułybka i natychmiast palec wędruje w ich kierunku... najwyraźniej ich widok sprawia jej dziką radość. A skoro tak, to zrobiło się u nas trochę biedronkowo...  np. zasłonka od prysznica jest w wielkie biedrony a na podwórku stoi biedrona – wiatrak. Hania oszalała na jej punkcie i spędzała przy niej min. pół godziny dziennie a mogłaby dłużej... Mamy jeszcze wielką poduchę biedronę, książkę o biedronce Zuzi, magnes na lodówkę, podkładkę na stół a jeden z ostatnich nabytków to reklamówka z Biedronki, oczywiście z biedronką;)
I jakby tego było mało, ja na okrągło recytuję wiersz Brzechwy jak to „Do biedronki przyszedł żuk”:) Chyba i nam udzieliła się lekka biedronkomania...
Boję się, że wkrótce zaczniemy hodować biedronki a może nawet je jeść;)


Friday, July 01, 2011

Uprawiajcie sporty ludzie!

I
Koniecznie musze tu napomknąć, że warto trenować różne sporty, bo nie wiadomo kiedy w życiu pewne umiejętności się przydadzą... Osobiście się o tym przekonałam.

Trochę minęło od moich podwodnych zmagań ale niegdyś sporo czasu spędziłam pod wodą. Błogie to bywały chwile w toni wodnej, a to podążanie za ławicami ryb w krystalicznych ciepłych wodach, a to spotkanie oko w oko ze szczupakiem w pobliskim jeziorze czy oglądanie wraków w Bałtyku albo bicie własnych rekordów głębokości zanurzenia... itp, itd.
Ale były też krew, pot i łzy... niezapomniane ćwiczenia na bezdechach na Advanca w Chorwacji a potem Dive Mastera. To nasz instruktor Endrju, bardzo kreatywny, na swój sposób uroczy ale w tamtych chwilach bezlitosny (z którym potem trzeba było jeszcze morze Rakiji wypić) zgotował nam ćwiczenia, po których człowiek wyczołgiwał sie z wody i pół godziny leżał bez życia. Serio. A były to np. skoki do wody z łodzi ze sprzętem w ręce i zakręconą butlą (dopiero na dnie mozna było się zacząć podłączać do butli) albo pływanie pod wodą pomiędzy dwoma butlami oddalonymi od siebie o nie pamiętam ile metrów... brało sie oddech przy jednej butli i płynęło do drugiej, i tak w kółko, do bólu... normalnie US Navy;). Pamiętam, że szczególnie wtedy doceniłam życie na powietrzu, że jak cudownie jest móc swobodnie oddychać.

Tymczasem nurkowanie - jakoś tak się złożyło - poszło w odstawke jakiś czas temu natomiast ostatnio namiętnie oddaję sie jodze. Nawet parę razy w tygodniu, z filmami instruktażowymi. Różne ćwiczę: Ashtange, Hatha, Iyengara, Kundalini - nie żebym się na nich wszystkich jakoś profesjonalnie znała - biorę to co mi wpadnie w oko na Chomiku i dobrze mi się ćwiczy;).
Wiadomo, że podczas całego treningu jogi bardzo wazny jest oddech ale w niektórych filmach dodatkowo dołączone są jeszcze ćwiczenia oddechowe. Nie lubię ich, strasznie mnie męczą, ale czasem robię...

Trochę się rozpisałam ale powoli zbliżamy się do puenty... A więc o co chodzi, co łączy nurkowanie i jogę? Otóż oczywiście ćwiczenia z bezdechami.
Ale dlaczego ja tak nagle o tych bezdechach... Ano... pewnie wie to każdy co wrażliwszy rodzic małego brzdąca, którego trzeba przewinąć a tymczasem woń pampersa daleka jest od neutralnego. A pieluchę trzeba zmienić, choćby nie wiem co... . Oj naprawde przydały mi się te ćwiczenia (hehe nieświadomie przygotowały mnie do roli matki, przynajmniej w tym wąskim lecz jak ważnym w wieku niemowlęcym zakresie)... inaczej i ja i Hania miałybyśmy przes... znaczy przechlapane;)

Monday, June 20, 2011

Krótka historia o... czarnej owcy


„Ojej!!! Co ja narobiłam...”. Czarek w tym czasie szuka kota sąsiada...


Nieprawdopodobne! I to wszystko przy pomocy tych dwóch ząbkówi?
A nie nieee, bo jest już wsparcie z góry...  własnie 3 dni wcześniej pojawiła się górna jedynka;)


Olaboga! Ale co to tam zielonego leży w tle bez ruchu... Czyżby to ten smok (wciąż do końca nie wiadomo czy to smok, dinozaur czy krokodyl) ucierpiał, został załatwiony w tej strasznej, krótkiej historii?


Dla podtrzymania napięcia zakończenie tej barwnej (w czerwień) historii opublikuję jutro;) Jutro nastąpiło kilka dni póniej ale oto i finał:

I wszystko jasne...  Jak widzicie Hania trzyma w rączce mózg czarnej owcy... Owca wcześniej spreparowana przez Dratewke została podrzucona smokowi. Zanim smok padł - po krwawej walce - Hani udało się wyrwać coś dla siebie;)

Tuesday, June 14, 2011

O tym co nas łączy cz.1

I
Podobno Hania fizycznie za bardzo podobna do mnie jest więc od czasu do czasu doszukuję się podobieństw w innych sferach życia... a to w kulinarnych upodobaniach a to innych szczególnych zainteresowaniach...
No i na przykład zauważyłam, że Hania lubi... Wenezuele! Przepiękny to kraj, byłby zupełny raj na ziemi -  karaibskie wybrzeże, Andy, Roraima, Canaima, delta Orinoko i długo by wymieniać... - wszystko gdyby nie ten Hugo szaleniec... No więc wcale się nie dziwię,  że Hania również upatrzyła sobie ten kraj. W jej przypadku jest to tymczasem Wenezuela w postaci magnesu na lodówce (w kształcie Wenezueli i obarwach flagi wenezuelskiej), po który ciągle sięga zdecydowanym gestem jak tylko znajdzie się w zasięgu lodówki. Nosi ją, ogląda, głaszcze, obcałowywuje i trochę podgryza. Chyba wgryza się powoli w świat przyszłych podróży...
Jak widać na załączonym obrazku Hania oddaje się medytacji. Ja uporczywie ćwiczę joge nawet pare razy w tygodniu ale medytacja mi za bardzo nie wychodzi... Może sekret Hani tkwi w smoczku... taaak, na pewno... zawsze po zassaniu smoka Hania jest jakby w innym wymiarze świadomości. Hmmm jaki wniosek... joga ze smoczkiem? Ale najwyżej pod osłoną nocy... nikt nie może tego zobaczyć;)
Obie też lubimy zielone koktaile. Wcześniej pisałam, że regularnie przygotowuję zielone mikstury mieląc zielone liście różnych sałat, szpinaku, natki itp z owocami i wodą a potem jeszcze to spożywam. Dla zdrowia, urody, smaku, dobrego smopoczucia, ugaszenia pragnienia itp. Uwielbiam je. Hania też ma do nich słabość. Na razie lubi proces przygotowania i mielenia w blenderze. Od wirującego blendera nie odrywa oczu. Potem lubi jeszcze skąpać palce (albo i rękę jak uda jej się przemycić) w zielonym błotku...  I żeby nie było - pare łyżeczek też z ciekawości skosztowała...

Sunday, June 12, 2011

Krótki żywot pewnego kaczęcia


Wszyscy sobie podjedli, i kaczki i Hania...


Taką mamy rozrywkę z Hanią –chodzimy całkiem regularnie karmić kaczki nad ‘nasze’ jeziorko. Sporo korzyści z tego wynika...
- trochę sportu dla mnie, bo spacer z 7,5 kilowym „balastem” w nosidełku, po skałkach, lekko pod górę, to jest to!

- radość dla oka, bo malownicze widoki na dolinę Molndal, motylki, zielono itp.


- święty spokój, bo niewielu ludzi siętam kręci - o ile w ogóle ktokolwiek w ciągu tygodnia


po jedzeniu kaczki przepłukały dzioby
- Hania zaznajamia się z fauną i florą (i wodą - pierwsze taplanie się ma już za sobą)

- no i kaczki są najedzone




- i niedługo i my będziemy najedzone po każdej wyprawie, bo po drodze, przy ścieżce, pełno krzaków jeżyn, malin, i jagód... (a jeszcze potem grzyby - kozaki przeważnie – jak znalazł na zimę będą).
Czyli – można by rzec - okoliczności przyrody iście sielankowe :)


Hania się zwyczajnie przeciągnęła
Na jeziorze są trzy pary kaczek z 6-7 małymi każda... a właściwie matki z małymi, ojcowie chyba się gdzieś ulotnili... Najpierw były ostrożne, zachowywały parometrowy dystans a teraz maleństwa podrosły i wychodzą prawie pod nogi. Dzisiaj wszystkie rodzinki były przy naszym brzegu to i ucieszyłam się w imieniu Hani, że będzie co oglądać... Ale zaraz potem okrutne sceny się rozegrały. Jedna kaczka-matka jako, że pierwsza z dzieciakami załapała się na karmienie - jak się okazało - rościła sobie wyłączność na to karmienie. Urocza była jak jej familia się zajadała ale jak kawałek dalej zaczęłam rzucać okruchy drugiej rodzince ta brutalnie rzucała się na to stadko, przeganiała matkę i dziobała maleństwa. Po prostu dziesiątkowała je! To samo robiła z trzecią rodzinką. Były piski, krzyki i kwakania. Przemoc całą parą, prawie pióra leciały... Hania się chętnie przyglądała... chyba trzeba będzie zabrać ją kiedyś na walki kogutów do Ameryki Południowej;)


i towarzystwo odpłynęlo...
Skoro tak się działo, chcąc nasycić te wszystkie kacze stworzenia, musiałam ukradkiem podprowadzić drugie stadko spory kawałek dalej i rzucać im jedzenie na brzeg... to samo w drugą stronę z trzecią rodzinką. Jeszcze tego nie było żeby mnie kaczka (i to dzika!) sterroryzowała...



A wracając do tematu wpisu... Parę dni temu byłyśmy sobie w parku w cetrum Geteborga, takim mini ogrodzie botanicznym, ciągnącym się wzdłuż kanału. Pięknie tam... aż karnet wykupiłam, żeby tam częściej zaglądać.


A po tym kanale wzdłuż parku, oprócz barek z turystami pływają też... co? Kaczki... I krążą mewy, bo to tuż przy zatoce... I wyszła taka jedna kaczka z jednym malutkim, słodkim kaczęciem i ruszyła w kierunku okruszka, a w tym momencie nadleciała mewa i – na moich oczach – porwała to maleństwo... ostatnie dziecię tej kaczki. Makabra! Dla mnie widok wstrząsający - co sobie przypomnę to prawie łzy mi się cisną... A jeszcze ta biedna kaczka-matka chodziła wokół, głośno kwakała i niby szukała tego maleństwa chociaż wiedziała, że już go nie znajdzie...

Okrutnie jest w tej przyrodzie żeby nie powiedzieć bestalsko... i ja się na to nie godzę! Tylko nie wiem co z tym zrobić...

Monday, May 30, 2011

Leci ze mną Hania czyli podróż za niejeden uśmiech.


i
Niemożliwa słodziaska z tej Hani (nie ma to jak się pozachwycać nad swoim dzieckiem, obiektywnie oceniając jego urok), zmiękczyła serca nawet niemieckiej ekipy przy przejściu przez security na Teglu. No bo czy ktoś widział uśmiechającą się i żartującą ochronę na niemieckim lotnisku? Prędzej człowiek spodziewał by sie „hendeho” czy dodatkowej kontroli...

To było już prawie 2 tygodnie temu...Wracałyśmy z ponad 3-tygodniowych wakacji w Polsce... Błogi to był czas:)

Droga do Berlina minęła szybko i sprawnie, może tylko warto wspomnieć, że musiałam zmieniać papmersa z-nie-powiem-czym (bo jeszcze stracę co wrażliwszych czytelników tego bloga) w aucie na tylnym siedzeniu;)

Wczekowałam większe bagaże, zostawiłam tylko wózek, nosidło, bagaż podręczny no i Hanię. W sumie trochę tego było... Przy taśmie pan zażyczył sobie, żeby złożyć wózek, co by mógł zostać prześwietlony wraz z innymi bagażami. No to wyciągnęłam Hanię z wózka i zastanawiam się jak się zorganizować... bez jakiegoś szczególnego pomysłu. Na szczęście niemal natychmiast koleś przede mną, zwany przypadkowym pasażerem, pyta czy mi aby nie pomóc. Więc Hania ląduje u niego na rękach (całkiem zadowolona) a ja zaczynam nierówną walkę z wózkiem – wszak nie do końca miałam opanowane składanie tej spacerówki. Szarpię się z nią i szarpię bezskutecznie, aż owy przypadkowy pasażer zaczął się angażować i próbować wspomóc mnie i w tym. W końcu wzięłam od niego Hanię i przekazałam Pani kontrolerce. Próbujemy coś zdziałać we dwójkę. Hania zaczyna płakać u Pani, trochę luzuje dopiero jak jej kolega z ekipy zaczął ją zabawiać. W międzyczazie inny koleś z security dołączył się do majstrowania przy wózku. Ja się odłączam i zabieram Hanię, bo jednak płacze. Tak już ma, że woli facetów... i mamę:) Przypadkowy pasażer musi już lecieć ale tymczasem już dwóch gości z ochrony walczy z wózkiem... Niby wszyscy się uśmiechają ale mi sie robi gorąco... Zastanawiam się czy mam wyciągnąć instrukcję od wózka, którą mam w torbie. Ale w sumie nie jestem pewna czy rzeczywiście wrzuciłam ją do tej torby... Sięgnę po nią w ostateczności – myślę sobie. Aż w końcu coś zabłysło - to jednemu z nich zaświtała jakaś idea i pobiegł gdzieś z wózkem i chwilę później wrócił z nim już z drugiej strony. Ufff... jak fanie ulżyło:) W międzyczasie zbierałam manele z taśmy a Hania zapakowana w nosidełko uroczo się uśmiechała do umizgów ochroniarzy. Się pytam co dalej z wózkiem, że jak się go zapakuje do samolotu, a on: aaaa to już pan kapitan bedzie musial sie z tym pomęczyć... Hmmm myślę sobie, może ktoś mu pomoże;)

Potem trochę beztrosko zwiedzałyśmy terminal airberlina, Hania ożywiona i zauroczona, szczególnie duty free... też lubię tę strefę;) Na terminalu dzikie tłumy. Nie było gdzie przycupnąć a zbliżał się czas karmienia a przynajmniej planowałam ją prewencyjnie nakarmić żeby uniknąć tego zabiegu na pokładzie... Gdzieniegdzie widziałam pojedyńcze miejsca ale jak tu się wcisnąć pomiędzy dwóch pasażerów, wyciągnąć pierś i karmić dziecko pośród tego tłumu naocznych świadków. Gdyby Hania była bardzo maleńka albo rozpaczliwie głodna to oczywiście bym się nie zastanawiała... Włóczę się w kółko ku uciesze Hani aż w końcu natknęłam się na panią z obsługi i pytam o jakiś zakątek dla matek... Nie mają niestety – odpowiada współczująco i rozgląda się wokół, rozkładając ręcę...Podpowiada mi tylko gdzie jest toaleta z przewijakiem. Przewijak później, najpierw chcę ją nakramić a poza tym, chcę gdzieś usiąść i poszukać instrukcji do tego cholernego wózka.Chodżę dalej i jeszcze raz wpadam na tę samą babkę. Wtedy i jej zaświtała idea i skierowała mnie do takiego zaułka oddzielonego od całej hali, w którym jak się okazało znajdowały sie 2 gate’y, w tym jeden na wylot do Geteborga. Nikogo nie ma, zasiadamy w zaciszu, przystępuję do operacji ‘karmienie’ a Hania po przyjęciu pozycji wertykalnej zamiast jedzeniem zainteresowała się... na maxa lampami. W tym momencie przyszedł gość przygotowujący i otwierający jeden z gate’ów i zrobiło się mniej intymnie – ale pan udawał, że nas tam nie ma a ja udawałam, że też mnie nie obchodzi, że tu jest. Hania totalnie zdekoncentrowana skusiła się może na parę łyków... A zaraz zaułek zapełnia się pasażerami do tego gate’u... Nic to, rezygnuję z karmienia, Hania zajęła się chrupaniem chrupek i dalszym obserwowaniem lamp i ludzi a ja – wózkiem. Znalazłam instrukcję, przeglądam i zauważam tylko jak się rozkłada wózek nic o tym jak się wyciąga tę budę (nie wiem jak potem Czarek znalazł jednak tę informację tam). Próbuję coś zrobić na oślep. Ostatnie minuty, bo w międzyczasie otworzyli i gate do Gbga. Wołam babkę obsługującą nasz wylot i - żeby nie wyjść na jakąś sierotę, co nie wie jak się składa wózek swojego dziecka – mówię, że coś się zacięło i nie mogę go zdemontować. Ta się upewnia, że sobie nie poradzę, z kimś tam się próbowała naradzić ale w końcu machnęła ręką i mówi, że luz, jakoś go chyba zapakują. Jako ostatnie zmierzamy do samolotu, przed trapem zostawiam wózek i zatroskana mówię gościowi od bagażu, że nie da rady go złożyć... już się zastanawiam czy zacznie go masakrować, żeby zminimalizować jego gabaryty a gość z uśmiechem mówi, że spoooko, no problem i w ogóle – bierze go jakby to była najdrobniejsza rzecz na świecie... No i po cholere się przejmowałam sprawą...

Na pokładzie zaopiekowała się nami jedna ze stewardess, która asystowała nam w potzrebie, tym bardziej że siedziałyśmy pod ręką, w drugim rzędzie. Na prawdę była przemiła ale nie do końca przemawiało to do Hani. Pan siedzący przy oknie, zachował neutralność, ani się nie zmartwił ani nie ucieszył jak się dosiadłyśmy. Nawet jak Hania marudziła nie okazał poirytowania. Co za szlachetność... wiadomo jak to jest w podróży, gdy obce dziecko marudzi, ryczy itp... co najmniej nie lekko... Mało tego, na siedzeniu pomiędzy nami wylądował cały nasz barłóg, niokiełznany stos bardzo potrzebnych, podręcznych rzeczy, np: kocyk, moja torebka, chrupki, kubeczek z wodą, książka, pełno zabawek, sweterek, czapka itp, itd... i co rusz coś nam spadało – przypadkowo się obsunęło lub Hania wykonała jakiś gest, ruch powodujący ten upadek (mniej lub bardziej celowo). A nasz sąsiad – co za bohater -za każdym razem uprzejmie się schylał i nam podnosił.

A Hania jakby miała adhd, wzrok jej śmigał we wszystkich kierunkach, w ogóle nie chciała siedzieć – nawet po otrzymaniu instrukcji jak się przypiąć pasami (chociaż pani nazwałą je „dekoracją”) i grzecznie siedzieć przed startem. Usztywniła nogi i postanowiła stać, fikać i się rozglądać. Coś tam pogadała, odśpiewała, zamarudziła i złowiła wzrok dwóch starszych babek rozpływających się nad jej urokiem.  

W międzyczasie okazało się, że czekamy na spóźnionych pasażerów z innego połączenia:( Z planowanych 10 minut zrobiło się kilkadziesiąt i stwierdziłam, że dobrze by było przewinąć Hanię. Mają takie miejsce w samolocie, nawet na krótkich trasach! Wracam i się usadawiam, ciężko było, bo barłóg częściowo wypełzł na moje siedzenie, Hani pas w ogóle gdzieś odpadł, trochę się miotam. Stewardessa zajęta przygotowywaniem do startu a tu - ku mojemu zdziwieniu - pan sąsiad przemawia i oferuje pomoc! Wziął Hanię na chwile (Hania zadowolona, chyba stęskonionej za tatą odpowiadało każde męskie towarzystwo) i mogłam się zorganizować. Obsuw był chyba z 40-50-minutowy... Może to i dobrze Hania się wyskakała w końcu zmiękły jej nogi w kolanach i przed startem grzecznie już siedziała mi na kolanach przysypiając.

Żal było ją budzić po wylądowaniu, nie udało się uniknąć płaczu ale trzeba było ją ubrać, zapakować do nosidła i spakować barłóg. Sąsiada wypuścilam wcześniej, bo miał lekko przerażoną minę, że nigdy nie wysiądzie z tego samolotu. Zaspana, trochę zapłakana Hania wzruszyła jeszcze dwóch szwedzkich pasażerów, którzy chcieli jakoś dopomóc... Ale dałyśmy radę. Poczekałyśmy jeszcze na bagaże (wózek też miał być na bagażach), ściągnęłam walizy i do samego końca zastanawiałam się jak oni puszczą wózek w całości na tej taśmie. Wydawało sie to niemożliwe ale czekałam wytrwale, może wjedzie w częściach...Taśma stanęła wózka nie było... Dopiero wtedy dowiedziałam się, że wózek, gotowy do jazdy, stoi pare metrów dalej, za rogiem, w miejscu, gdzie zostawiane są bagaże o niestandardowych rozmiarach... No taaak, taka oczywista oczywistość... Ale to już było blisko północy, podróż już parogodzinna więc umysl nie taki lotny;)

No i tak to było podczas pierwszego wspólnego lotu... czyli wbrew pozorom bardzo przyjemnie! Musimy częściej:) Hania złowiła dziesiątki uśmiechów a mnie miło było na nie popatrzeć... no i te wszystkie uprzejmości – dziecko na rękach wyzwala chyba jakieś dodatkowe pokłady endorfin u ludzi...

Saturday, May 21, 2011

Hania strongmenka

To było przedwczoraj znaczy w piątek... kiepsko spała Hanulka, ciężko jej się oddychało... Obudziła się z katarem. Może załapała jakieś bakterie po wyprawie do miasta, może ją przewiało, a może za długo się kąpała... któż by to wiedział... Z nosa leciało ciurkiem ale w sumie nie było tak źle... cały poranek się bawiła, może tylko trochę więcej niż zwykle marudziła. W południe grzecznie zasnęła, ucięła sobie prawie 2-godzinną drzemkę a po obudzeniu... oj dość kiepsko wyglądała. Musiałam nosić ją wklejoną we mnie, nawet nie skosztowała słoikowych „przysmaków”, generalnie niewiele ją bawiło. Łatwo nie było. Zastanawiałam się czy aby nie ma gorączki, bo na oko tak mi to wyglądało po przyłożeniu ręki do czoła. A trochę czasu upłynęło nim przypomniało mi się, że gorączkę można przecież zmierzyć...
No to mierzę, wychodzi 38,1 st. Mierzę jescze raz – 38,2 st. Dramatu nie ma ale za dobrze też nie jest. Wklejam ją jeszcze bardziej w siebie i doopatulam. Na szczęście pije dużo wody i nie gardzi moim mlekiem... Osłabiona jest więc kładę ją spać. Mierzę spokojnie temperaturę jak śpi a tu pyka wyżej i wyżej... wychodzi 38,5 stopni:( Ooooupsss...to już poważna sprawa. A demony wyobraźni nie śpią i stąd wydaje mi się blisko do 39, 40 stopni... Zastanawiam sie co sie robi w takich przypadkach w Szwecji, wiem, że za szybko nie leci się do lekarza. Kasia mówi, że na noc podać ewentualnie alvedon, Magda – że zadzwonić na konsultacje.Tymczasem, no cóż... pozostaje mi czekać na rozwój sytuacji. Bez paniki, bo ważne jest że ma apetyt na mleko.

Epilog. Po godzinie Hania się budzi. Uśmiecha się. Bawi... Przemycam termometr a tu niespodzianka... tylko 37,5 st. Wieczorem nie było śladu po gorączce:) Po prostu... Tak to Hania błyskawicznie rozprawiła się z jakimiś bakteriami. Dzielny Haniołek (taką ma ksywkę ostatnio). Happy end:)

Monday, May 09, 2011

Małe szczęścia Hani, czyli co Hania lubi, cz 2.

I
Właściwie od samego początku Hania szaleje za nosidełkiem. Na sam jego widok wpada w dziką radość. Zaraz po zamontowaniu szybko przebiera nogami jakby to conajmniej ona się nosiła a nie była noszona. 
Przy okazji sporo można zdziałać „bawiąc się w kangury” – zrobić sałatkę albo zielony koktail, odkurzyć itp. A dziecko obserwuje i się uczy:)
Ale teraz na wakacjach w Łośnie korzystamy ze sprzyjających okoliczności przyrody i pogody i prawie codziennie robimy sobie niemal godzinne wypady do lasu. Jest bosko zielono, kwitną konwalie, ptaszki głośno ćwierkają, kicają zające, hasają zwierzaki - chyba sarny przeważnie. Się dzieje. Raz nawet rozglądałam sie w poszukiwaniu grubego drzewa w pobliżu jak w gęstym młodniku coś się gwałtownie zerwało i myślałam, że to dziki... (zamierzałam sie za nie schować, nie wspinać (bo mam lęk wysokości;)). Regularnie przemierzamy teren o raczej limitowanym a może i wzbronionym dostępie – bo to od zawsze mój ulubiony kawałek lasu – a jakiś czas temu upodobał go sobie też czarny bocian... Przez to już chyba parę lat las jest chroniony i chyba łazimy tam trochę nieleganie. Tymczasem czarny bocian jakiś nieśmiały i nie chce sie pokazać.
No i sielanka byłaby stuprocentowa, gdyby nie te cholerne insekty... i po szybkiej rekalkulacji wychodzi mi wskaźnik sielankowatości na poziomie 95%:)

Chyba mamy duże szczęście, że Hanulka lubi jeść. O poranku bułę z masłem. W międzyczasie, w ciągu dnia znikają szybko wciągane chrupki kukurydziane. Małe, troche twarde, jabłkowe wafelki ryżowe cieszą się już mniejszym powodzeniem ale zawsze to coś do pociamkania... Na lunch dostaje tzw „obiadki” ze słoika, i jakby tak zacytować etykiety z tych słoików to całkiem smakowite potrawy jej serwujemy. Jeszcze tylko nie odważyłam się podać królika z ryżem... ale może jutro... Z moich obserawcji wynika, że najbardziej zasmakowała Hani lazania. W ogóle włoska kuchnia króluje wśród słoiczkowych dań, są różne pasty i spaghetti... pizza tylko jakoś nie została przerobiona i zakręcona w słoiku...albo mi umknęła;) 
Na deser mamy owoce – najczęściej jakiś mix ze słoika ale największą frajdę Hania ma z własnoręcznego przetwarzania na miazge kiwi, banana czy mango. Cóż to są za sceny... dziś od stóp do głów Hanulka nadawała sie do opłukania. Również miejsce konsumpcji w promieniu 1 metra. A nowy, genialny gadżet  - talerz z przyssawką -  na razie genialnie się nie sprawdził... znaczy Hania była silniejsza od przyssawki...

Wśród hobby Hani króluje uwielbienie do elektroniki. Obiekty największego pożądania to: komputer, myszka, telefon, wszelkie okablowanie, piloty... Dzika radość na ich widok jest intensywna acz raczej krótka, bo sam widok oczywiście nie wystarczy... a chęć i dążenie do bezpośredniego kontaktu z tymi przemiotami są dość trudne do okiełznania...
Z komputerem bardzo dobrze sobie radzi nasza Hanulka, znaczy klawiaturę obsługuje błyskawicznie, pewnie po tacie... Nim się zorientowałam w moim laptopie brakowało już dwóch klawiszy, raczej dość potrzebnych „entera” i prawego „shifta”. Literka „d” też jest podważona, trzeba mocno wciskać, żeby zadziałała... I w takich warunkach technicznych przyszło mi tu pisać... jest jeszczcze pare rzeczy, które lubi Hania ale chyba jutro pokontynuuję...

Monday, April 18, 2011

Krótki fotoreportaż pt "Co robiła Hanulka dzisiejszego poranka?"

1. Pofikała. Z wielką rozkoszą, bo uwolniona od pampersa...

2. Pośpiewała (raczej w górnych tonacjach...).

3. Dokonała porannej toalety. Jak każdy grzeczny kotek dokładnie wyczyściła sobie pazurki... Wszystkie. Dolnych kończyn nie oszczędziła:)

4. Uzupełniła płyny. Jak wiadomo, naukowcy zalecają wypijanie 2 szklanek wody o poranku...

5. Hani na razie wchodzi jakieś 3/4 kubeczka (jak się spręży).

6. Zjadła kanapkę. Od paru dni zajada chleb z maslem, czasem z dodatkiem awokado. Ostatnio udaje sie jej zjeść nawet do 60% otrzymanej kanapki. Reszta stanowi materiał do zabawy lub ląduje na podłodze i w innych miejscach.

7. Do kanapki zasiadła w profesjonsalnym krzesełku do jedzenia, właśnie wczoraj kupionym w Ikei. Od razu jakaś taka doroślejsza mi się wydała...

8. Umyła wszystkie ząbki (wciąż tylko dwa). Ale niechętnie...

Tuesday, April 12, 2011

Jag pratar Svenska. Un poquito:)


i
Hania in the jungle. Ale na razie w takiej szklarnianej... 

Ależ to były 4 tygodnie! Zrobiłam intensywny kurs szwedzkiego... codziennie, od pn do pt  od 9,00 do 12,30 siedziałam na zajęciach, potem jeszcze z godzine albo i dwie bawiłam nad zadaniem domowym (dawno nie napisałam tylu „wypracowań"). No i wielka droga przez mękę –  musiałam przeczytać powieść szwedzkiego autora. Cale 250 ston! No i później  przez 10min zaprezentować ją na kursie. Książka była o dramatycznym życiu umierającego 10-letniego chłopca z ulicy, żyjącego w pogrążonym w wojnie domowej Mozambiku. Ciężki i smutny temat, było kilka drastycznych opisów... Po polsku, książke by sie szybko przeczytało i może gdzieniegdzie łza zakręciłaby sie w oku. Tymczasem po szwedzku... ja po prostu sączyłam tę powieść, zdanie po zdaniu, stronę po stronie (najpierw po 2-3-4 strony dziennie a potem przewalałam i ze 40), a historia przeszywała mnie na wskroś, tak do bólu... Że mnie przygnębiła to mało powiedziane... niektore strony rozmiękły od łez..
Trudna to była lektura, napisana w tonie realizmu poetyckiego (na okładce przeczytałam;), taka co wzrusza i porusza i wszyscy pownnini przeczytać ‘Comedię Infantil’ Henninga Mankella (tak, tak Henning Mankell nie tylko  kryminały pisze... on przede wszystkim próbuje naprawiać świat).

Ogólnie pochwale sie, ze całkiem nieźle mi poszlo... prezentacja książki no i cały ten kurs miał sens - mogę powiedzieć, że jak trzeba to całkiem nieźle dogadam sie już po szwedzku:) Po 4,5 latach to chyba najwyższy czas:) Oby mi to nie umknęło zanim wrócę do pracy...

W tym czasie Hania była pod opieką najpierw niańka Mariusza a przez kolejne 3 tygodnie – Marysi. Wydorośało to moje dziecko w tym czasie... I dobrze sobie poradziło z nianiami, i jeść sie nauczyło różne papki z mięsem (a osobiście uważam że zawartość tych wszystkich słoiczków - w smaku - może być gorsza od karmy dla psów) i pić wode z kubeczka niekapka i (prawie) siedzieć...
Dzielna była i Hania, i nianie. No i mama – znaczy ja:) Bo nie łatwo było wychodzić z domu o poranku na te pare godzin i rozstawać sie z maleństwem... Szczególnie właśnie rano, jak ona taka radosna i uśmiechnięta... W pierwszy dzień Czarek miał gorącą linie z Mariuszem i - żebym mogła skupić się na lekcji - co pół godziny słał mi sms-a ze statusem: czy na przykład Hania śpi, czy nie śpi, czy jadła, czy nie jadła (i ile zjadła lub nie zjadła), czy sie bawi, czy marudzi itp... Na drugi dzień tak co godzine, a potem... raz w przerwie, a jeszcze bardziej potem - juz nie było potrzeby:)


Ufff, teraz mogę zmniejszyć tempo i trochę odetchnąć...

Nianiom bardzo dziękujemy!

 

Saturday, March 26, 2011

Ciągle są jakieś Pierwsze Razy...

I
Chociażby dzisiaj...

Po raz pierwszy Hania wypiła mleko z butelki! Całe 70ml! Obiektywnie sama nie wiem czy to dużo czy mało... Ale dla mnie to radosna chwila, bo wiecie co dla mnie oznacza? Wolność:) Znaczy, że na luzie mogę oddalić się sama na dłużej niż 2-3 godziny bez obawy, że malenstwo będzie głodne. Mleko jest sklepowe, bo nie praktykuje ściągania, w smaku było raczej OK dla Hani, piła je z łyżeczki kiedys, ale butelką dotychczas pogardzała. Raz wcześniej udało jej sie wcisnąć troche z butelki, po owinięciu jej koszulką, w której spałam poprzedniej nocy. Ale tylko raz dała sie nabrać... Tymczasem dziś poszło bez bólu i kombinowania, dałam jej do pogryzienia smoka od butelki w drodze do sypialni (gryzienie wszystkiego, co popadnie to Hani namiętność), potem przechyliłam butle, sie zassało i już... część została wypita przed a czesc po zaśnięciu. Oby to nie był jakiś jednorazowy ‘wybryk’;)

Dzisiaj też Hania zaliczyła pierwszy spacer w nosidełku w plener - nad pobliskie jezioro. Troche było pod górke... czuje to teraz w udach. Z jeziora nie skorzystałyśmy ani troche, bo ani sie poślizgać ani wykąpać teraz... lód jeszcze skuwał prawie całe jezioro tylko 1-2 metry od brzegu już sie roztopił. Ale było fajnie, niemal nikogo po drodze wiec bez skępowania mogłam podśpiewywać o ‘stokrotce polnej’ czy ‘jagódkach’. A Hania nie ukrywała swojej fascynacji otoczeniem, krzycząc cos w stylu „oooo!” albo szybko przebierajac nożkami jak wpadło jej coś w oko. A mieliśmy piekne słońce dzisiaj!

Poza tym dziś pierwszy raz przewróciłysmy sie na schodach:( Znaczy ja się poślizgnęłam z Hanią na ręce. To były pełne trwogi długie ułamki sekund przy lądowaniu. Wtuliłam Hanie i nic jej się nie stało ale ręce trzęsły mi sie jeszcze z pół godziny... a scena przesladowała przez cały dzień. Obiecuję, że będę bardziej uważać. I wyrzuce stare kapcie.

Monday, February 28, 2011

Jest i drugi!

i
Ząbek! Dodam gwoli ścislości. Dla mnie to takie oczywiste... że jak drugi - to ząbek Hani. Ale jak z wielką radością oznajmiałam wczoraj mamie, że jest drugi! Mama jakoś nie odgadła od razu o co chodzi, wahała się, jakby zaniemówiła na chwile... nie mogła skojarzyć co mam na myśli... musiałam ją mocno naprowadzić, że chodzi o Hani ząb. Dopiero potem okazalo się, (dzięki 2 szpiegom podsłuchującym rozmowę), że przez tę chwilę mamie przyszło do głowy, że może drugi potomek w drodze;) A mnie nie przyszło do głowy, że w tamtym kierunku powędrowały myśli mamy;) Hahaha...

A wracając do ząbka, Hania obudziła się z nim wczoraj o poranku. Po prostu. Uśmiechnęła się szeroko jak zwykle po obudzeniu i okazało sie, że pierwszy ząb ma obok braciszka:) A przecież taaakie straszne mialo byc to ząbkowanie... Pojawienie sie tego drugiego poprzedziło "tylko" ponad godzinne marudzenie podczas wieczornego usypiania. Przeważało artykułowanie "yyyyyyh" - czym maleństwo próbuje czasem coś wymusić albo reaguje tak, nie mogąc zasnąć. Najczęściej mnie to bawi ale po godzinie wystawiła na próbę moją nieźle już wypracowaną cierpliwość. Umęczyłam sie trochę a tymczasem biedactwu wyrzynał się ząbek... i to jej, a nie mnie, należało współczuć;)

Tak czy owak teraz Hania wyposażona jest w dwie dolne jedynki.
Przy okazji zgłębiłam temat i dowiedziałam się, że o nowe ząbki trzeba od razu zadbać, znaczy, szorować je... i to z odrobiną pasty. No to kupiliśmy wczoraj szczoteczke i - choc jeszcze nie wiem jak sie za to zabrać - jutro trzeba bedzie przystąpic do dzieła. Rano i wieczorem, powiedziała pielęgniarka, żeby wyrobić w dziecku ten -  co by nie mówić - pożyteczny nawyk na całe życie.

Friday, February 18, 2011

Śnieżnobiała, ostra niespodzianka

i
Nasza mała Hania już nie taka mala. Ależ święto dziś mamy... normalnie uczucie bliskie euforii towarzyszyło mojemu odkryciu (hahaha). Otóż niniejszym informuję, że Hania... dostała pierwszego ząbka.

Ujawnienie dokonało sie dość standardowo... Hania ma w zwyczaju od czasu do czasu ścisnąć niewdzięcznie sutka jak już sie naje, w ramach rozrywki chyba. Dlatego ten dzisiejszy uścisk nie wzbudził moich większych podejrzeń, bo ściskanie dziąsłami dawało dość podobny lekki ból uszczypnięcia i nigdy nie miało szans powtórzenia, bo karmienie natychmiast było kończone. Chociaż właściwie coś mnie dziś tknęło, że a nóż... No i nim znalazłam smoczek Hania dorwała mojego palca a wtedy poczułam jak coś - niczym żyleta - wcina mi sie w skóre. Zaglądam w buzie – co nie jest takie proste – a tam coś świeci, coś śnieżnobiałego:) I wszystko stało się jasne...

A najbardziej to, dlaczego tak bardzo nieprzespaną noc mieliśmy i kropelki na brzuszek nie pomagały na wybuchy płaczu. Coś ją wyraźnie bolało, zmyliło mnie też troche jej przeziębienie... tymczasem któż by pomyślał, że raczej żelu na dziąsła (zakupiony na tę okoliczność pare tygodni temu) należało użyć...  

Trzeba będzie teraz uważać na ukąszenia naszej małej Zębatki, wcześniej jej dziąsło ściskało jak imadło, wprawdzie mocno ale niezbyt boleśnie. Przyssanie się np. do ręki też nie sprawiało kłopotów, prócz obfitego ślinotoku, ciągnącego się czasem aż do podłogi. A teraz, z ząbkami ostrymi jak u gryzonia, jeszcze bardziej odczujemy jej obecność:) Na własnej skórze;)

No i dochodzą nowe, codzienne, obowiązki - szorowanie zęba...

Tuesday, February 08, 2011

Już czas na książki...


Proszę bardzo... czytamy po angielsku....

Czytamy trochę do góry nogami
(patrząc na rysunek - dosłownie do góry nogami:)
a

W trosce o dobro i przyszłość branży papierniczej (czyli zagwarantowania popytu mojej obecnej firmie) wpajam maleństwu miłość do książek. Przy okazji - mam nadzieje - mądre dziecko nam wyrośnie:)

Hania już je zaczyna uwielbiać. Nieważne w jakim języku. Na razie "czytuje" plastikowe, szmaciane czy z jakis innych zmixowanych tworzyw, które szeleszczą, piszczą, wyskakuje z nich żabka, etc. Ma też taką jedną z grubej tektury, w którą wmontowane są dźwięki zwierząt domowych i przy okazji dowiedziałam się jak "mówią" szwedzkie zwierzęta... bo niektóre inaczej niż nasze, na przykład pies: voff, kogut: kuckelikuuu a koń: gned-gned. A w Wigilie pewnie mówią normalnie, po szwedzku..

Jeżeli chodzi o czytelnictwo, prócz tego że książkami, Hania zachwyca się też kolorowymi gazetami... Pewnie dlatego, że ma prawo zrobić z nimi co zechce... nooo... może oprócz tego do czego nieustannie dąży, to jest zjedzenia ich:)

Tuesday, February 01, 2011

Zjeść ziemniaka i się zachwycić.

bb
Dla wyjaśnienia - Hania jadła a ja sie zachwycałam.

Wszędzie się trąbi, że do 6-go miesiąca dziecku nic, prócz mleka matki (ew. sztuczengo zastępczego), nie trzeba. Z resztą takie są zalecenia WHO podobno... Tymczasem - niespodziewanie - do wielkiego wydarzenia doszło w naszym życiu a raczej w życiu Hani, która skończyła właśnie 4 m-ce. A mianowice zjadła dziś... ziemniaka.

Ziemniak – zaserwowany na lunch - był w postaci puree, zmieszany z mała ilością mleka i razem z tym mlekiem zajmował niecałą połowę łyżki, z czego Hania zjadła troche ponad połowę. Niezłą zabawę miałam obserwując to wydarzenie. Hania była jakby zadziwiona ale tak pozytywnie, chociaz przy każdej zapodawanej łyżeczce robiła miny jakbym wciskała jej najgorsze świństwo. A jednocześnie całkiem z chęcią zgarniała i powoli „gryzła” czy mieliła podaną porcje. Czasem jej wypadało lub lekko - mniej lub bardziej świadomie - niechcący wypluwała. Hehe jakież to było urocze;) Akt konsumpcji ziemniaka został częściowo sfilmowany.

Zaskoczyła nas wczoraj pani pielęgniarka... wprawdzie mówiła coś wcześniej, że wizyta koniecznie musi odbyć sie przed zakończeniem 4-go m-ca, bo od wtedy przygotowujemy sie do normalnego jedzenia. Pomyślałam, że chodzi o teoretyczne przygotowywanie nas rodziców, żeby po tym 6-tym m-cu zacząć w pełni profesjonalnie karmić Hanię. Co prawda wydawało mi się to trochę przedwczesne ale myślę sobie, że wszystkiego można się spodziewać tu w Szwecji w trosce o dziecko i młodych rodziców... Na przykład ostatnio nasza pielegniarka zmontowała grupę rodziców do której dołączyliśmy, żeby podczas bodajże 6-ciu spotkań wymieniać sie doświadczeniami, tematem przewodnim ma być chyba właśnie karmienie... (pierwsze spotkanie jakoś nam umknęło...)

A tu okazało się, że w Szwecji rekomenduje sie wprowadzanie jedzenia od 4-go miesiąca w ramach testowania smaków i stopniowego, powolnego przyzwyczajania dziecka do normalnego jedzenia. Zaczyna sie od gotowanych warzyw – przez kilka dni gotowany ziemniak, potem kolejne warzywa (po kilka dni każde): gotowana marchewka, potem pietruszka, zielony groszek, brokuły etc potem mixy warzyw. Najpierw dodaje sie do nich troche mleka matki a potem odrobine tłuszczu roślinnego. Kolejnym etapem są owoce a potem ryby i mięso. Nie mówimy tu o ogromnych ilościach – każdego dnia pół do jednej całej łyżki. Chociaz po dzisiejszym doświadczeniu stwierdzam, że ćwierć łyżki to fura jedzenia (dla takiego maleństwa;) Aha, a wszystko ma być absolutnie bez soli – do pierwszego roku.

Jak się dowiedziałam, żeby sobie ułatwić robote można raz ugotować warzywo, rozgnieść na papkę i zamrozić w pojemniczkach na lód do drinków i mieć po kostce na dzień. Albo pójść zupełni na łatwiznę, bo na szczęście rynek jest przystosowany i mają tu w marketach małe słoiczki z takimi specjałami właśnie od 4-go miesiąca. Zapasy zostały zrobione:) Ale ziemniaka w mundurku osobiście dziś ugotowałam!

Zatem ciekawe i zabawne chwile przed nami obserwowania jak Hania poznaje świat smaków... Niestety okazało się że szpinak i niektóre inne zieleniny można wprowadzić dopiero po roku zatem troche sie obawiam, że rewelacyjne zielone koktaile będę jeszcze długo sama spożywać...

Thursday, January 13, 2011

I nadeszła Rewolucja Zielonych Koktaili

m
Polecam! Wszystkim!!! Zielone koktaile dodadzą zdrowia, sił i urodyJ  Jestem na początku tej „rewolucji” ale nasłuchałam sie sporo o fantastycznych efektach... Ja liczę, że przy okazji pozbędę sie swoich wszelkich skłonności do alergii, z czasem będę mogła pić mleko i jogurty, no i będę piękna i powabnaJ I oby nie zielona...

Kupiłam książkę „Rewolucja zielonych koktaili” Viktorii Boutenko, chociaż – jak sie okazało - miałam kupić inną tej samej autorki Green for life ale nie było w Merlinie, chyba nie przetłumaczono na polski... Obie w tym samym temacie, tylko na tę moją składają sie głównie przepisy na te koktaile. Ale to mi wystarczyło, żeby po powrocie do Szwecji przystąpić do dzieła.

Pierwszy koktail wyszedł mi...pomarańczowy. Składał się z: 1 sałaty masłowej, 1 filiżanki namoczonych jagód goji, 2 łodyg selera naciowego, 1 mango, 3 mandarynek i 1 filiżanki wody. Ten kolor, to z powodu zderzenia czerwonego koloru owoców goji z zieloną sałatą... Był całkiem, całkiem w smaku. Dziś go dokończyłam. Przy okazji dowiedziałam sie co to za skarb te jagody goji, zwane "czerwonymi diamentami"! Ciekawym polecam link: http://www.zdrowylink.pl/owoce-goji.

Wczoraj  był koktail z: 2 filiżanek szpinaku, 1 mango, 1 banana, 1 filiżanki kawałków ananasa, 1 filiżanki wody. Przesmaczny i orzeźwiający. Czarek po wypiciu calego kubka nie zdołał rozpoznać żadnego składnika – mając 3 albo i 4 szanse!

A dziś był z:  2 filiżankek natki pietruszki, 1 dużego mango, 1 kaki, 3 pomaranczy, 1 filiżanki wody. Mmmniami. Chociaż czuć trochę tę pietruszkę...

Rewolucja wbrew nazwie w moim przypadku wprowadzana jest trochę softowo, żeby oszczędzić rewolucji Hanulce. Ale po trzecim dniu mleko wciąż jest białe, Hania czuje sie dobrze i oby tak dalej... Jak podrośnie też będzie piła zielone koktaile:)

A ideę zielonych koktaili zaszczepił we mnie Hakan, koleś „wyginający” mój nadwyrężony kręgosłup i niegdyś – jak jeszcze chodziłam – mój trener od kickboxingu. Sam pije koktaile od ponad 7-miu miesiecy i jest wniebowzięty. Dostałam godzinny, motywacyjny wykład na ten temat ale nie do końca to do mnie przemawiało, po prostu spodziewałam się obrzydliwych smaków... I gdyby nie to, że tak opowiadał z pasją i dał mi spróbować szklaneczkę (i głupio mi było odmówić) w życiu nie przyszło by mi do głowy przygotowywanie a do tego spożywanie tych „napojów Shreka”... 

A tymczasem znalazłam sie w klubie fanów zielonych koktaili. W dodatku tych zagorzałych... One ponoć naprawdę uzdrawiają sfatygowany przez lata marnym trybem życia i niezdrowym odżywianiem organizm.

Teraz nie moge doczekać sie wiosny, bo składnikiem wielu koktaili są... listki mlecza. Jak tylko się zazieleni będę śmigać wśród traw i bez skrupułów biednym królikom podbierać ich ulubione liście.

I wkrótce zacznę nucić piosenkę Osieckiej "Zielono mi i spokojnie..." ;)
(oby mnie tylko w klatce nie zamknęli...)