Wednesday, December 22, 2010

Że łatwo, miło i przyjemnie. I Samsara.

Chyba jeszcze nie pisalam, że posiadanie dziecka jest stosunkowo łatwe, miłe i przyjemne, nawet w tych pierwszych miesiącach. To jest, zupełnie inne niż sie spodziewałam, żeby nie powiedzieć wprost proporcjonalnie inne;) W ostatniej fazie ciąży przetrząsałam neta, naczytałam artykułów i naoglądałam filmow edukacyjnych nt. jak zajmować sie dzieckiem. Lektury poruszały przy okazji rozległe tematy z zakresu wszelkich możliwych problemów i dolegliwości jakie towarzyszą matce i dziecku podczas tych pierwszych tygodni czy miesiący. No i raczej nic dziwnego, że zrodzil mi sie w głowie absolutnie czarny scenariusz jak to będzie przerąbane...
Chociaż z drugiej strony wiedziałam przecież, że miliony kobiet dzielnie sobie z tym radzą a dziewczyny mówiły, że to wszystko tak naturalnie przychodzi. Jednak czarny scenariusz tkwił i się ugruntowywał... i chwilami wydawało mi sie niemożliwością, że sobie poradzę. I tak, jak chciałam urodzić wcześniej, przed terminem, to potem pragnęłam, żeby stało się to jak najpóźniej, chciałam wydłużyć te ostatnie chwile wolności i beztroski, nawet z 9-cio m-cznym brzuchem...

Dla przykładu, straszne miało być karmienie. Wyobrażałam sobie jakieś wiecznie obklejone od mleka, nabrzmiałe, bolące piersi i szarpiące sie przy nich dziecko... A tymczasem są to przecudowne chwile z maleństwem. Wprawdzie krótkie, bo Hania najada się w max 5 minut.
Straszne miały być nieprzespane noce, oczy na zapałki, słanianie się ze zmęczenia, marzenia tylko o chwili snu w ewentualnej, krótkiej wolnej chwili. A tymczasem jest nawet czas na poczytanie książki... Wprawdzie niezbyt szybko, nie długimi ciągami i nie zawsze w wygodnej pozycji - dzisiaj na przykład miałam Hanie śpiącą na mnie (trochę bolał ją brzuszek i była ułożona swoim brzuszkiem na moim) a książke uniesioną ponad nią wysoko na rękach.

W ogóle piszę o tym, bo właśnie skończyłam czytać taką jedną i chciałam ją polecić. Oczywiście jest o podróżowaniu, wprawdzie po krajach Azji (nie do końca to mój kierunek) ale jest tak fantastycznie, lekko napisana – właśnie tak, jak ja bym chciała pisać – że każda chwila z nią (czasem wykradana Hani) to był czysty relaks i przyjemność... Koleś pisał zupełnie luzacko, naturalnie, że niemal czułam, że i ja jestem w tej podróży... (eeech;) A do tego, przydarzały mu sie niezłe przygody. Nazywa się Tomek Michniewicz a ksiązka Samsara,

A jeżeli chodzi o to, że łatwo, miło i przyjemnie... to przedstawiam status quo, tak jest teraz i było do tej pory (choć naturalnie bywały trudniejsze momenty). Może to być też moje subiektywne odczucie na skutek brutalnych wyobrażeń zawartych w tych wcześniejszych wyimaginowanych czarnych scenariuszach. Ale jakby co, to zastrzegam sobie prawo do zmiany opinii, bo sytuacja oczywiście może ulec zmianie;)

Tuesday, December 21, 2010

Ach, te pierwsze razy....


Pierwsze razy zdarzają się w różnym w wieku... W przypadku Hani, w jej 2,5-miesięcznym życiu, zdarzają sie niemal codziennie... a to pierwszy uśmiech, pierwsze dostrzeżenie zabawki, zachwyt nad nią i pierwsze jej pacnięcie, zauroczenia karuzelką itd itd.


Wiele z tych momentów jest totalnie wzruszających. Przy pierwszym „aguuu” (jakieś 2 tygodnie temu) normalnie pojawiły mi się łzy w oczach a dzisiaj się rozkleiłam podczas usypiania. Najczęściej zasypiała bujana na rękach albo podczas konsumpcji, znaczy przy cycu. A dziś leżalyśmy sobie na przeciwko siebie, Hania patrzyła mi w oczy, pakując mi palce do buzi (też chyba pierwszy raz) a ja śpiewałam jej kołysanki, aż odpłynęła. Ależ to było słodkie...


A propos kołysanek to ma taką jedną ulubioną w moim wykonaniu, słowa są niestety makabryczne, bo jest o tym jak króla zjadł pies, pazia zjadł kot, królewnę myszka zjadła. A jeszcze chwile wcześniej wszyscy żyli wśród róż, nie znali burz i kochali się we troje... Z czasem trzeba będzie pomyśleć o modyfikacji tekstu, bo po co dziecko narażać na stresy przed snem... (pamiętam, że sama nigdyś przy niej ryczałam) Chodzi mi o ten tekst jak wszyscy zostali pożarci, to, że „kochali sie we troje” mi nie przeszkadza;)


Eeeech, ale się ze mnie mama zrobiła z trochę przesłoniętym światem mała Hanią:) Potem pewnie będą pierwsze ząbki, pierwsze słowa, pierwsze reakcje na nowe smaki, i pierwsze kroki, i pierwsze siku na nocniku (a że odjechany nocnik dostala dziś w prezencie od cioci Ilony to pewnie nastąpi to szybko). Jeszcze nie wiem jaka będzie kolejność tych osiągnięć ale na tym się na razie zatrzymam:)



Friday, December 17, 2010

Sssssłodki wąż Boa


A propos poprzedniego wątku...  Fantastyczną niespodziankę sprawiła nam wczoraj Eva-Lena prezentem dla Hani... A był to przecudnej urody wąż Boa. Ja byłam nim zachwycona. Hania sie oswaja. Juz wcześniej zaraz po narodzinach dostała kajmanka od Wolfganga a od Iwony i Chrisa lwi zestaw z niezbędnymi gadżetami dla malucha jak śliniak, przytulanka, zaczepka do smoka czy buty... Wygląda na to, że mniej lub bardziej świadomie moi znajomi i przyjaciele wspierają mnie w moich staraniach przygotowania Hani do survivalu w dzikich okolicznościach przyrody. Po obcowniu z takimi zabawkami nic Hani nie bedzie straszne:)
Do węża-pluszaka dołączona był instrukcja-przesłanie bezpośrednio od Boa:
Ssss... I’m a snake. Don’t be afraid of me, for I
help you by eating harmful pests and rats. Unlike you, I don’t stop growing but continue to grow till the day I die. So, when my skin becomes too tight for me, I just slip out of it like you slip out of your clothes... and grow a new skin! Did you know that I actually smell with my tongue? Aren't I amazing?


Wednesday, December 15, 2010

Się bujamy...


Postanowiłam stopniowo przystosowywać Hanię do życia w dżungli, bo nigdy nie wiadomo gdzie trafi w swoim życiu... Na razie jeszcze jest mała i nie karmie jej robakami natomiast w dżungli istotny jest sen. Spokojny sen, żeby np. żadne robactwo po tobie nie chodziło... a to znaczy, że trzeba wisieć. Szczęśliwie sie złożyło, że jeszcze zanim sie urodziła natrafiłam gdzies w sklepie na malutki hamaczek dla dzieci i oczywiście bez wahania jej sprawiłam.
Ostatnio, na skutek mojego regularnego marudzenia niemal od czasu narodzin, hamak został zainstalowany przez Czarka i codziennie przemycam Hani chwile bujania. Nawet podoba jej sie – najbardziej wtedy jak wiszę, znaczy, pochylam sie nad nią albo ma do dyspozycji ciekawą zabawkę. Inaczej to nuda. Ale raz udało się jej zasnąć i zaliczyła dłuższą drzemkę wiec zmierzamy do celu:) Potem będzie musiała nauczyć się nie wypadać... Ale to może w późniejszym etapie...



Powinnam tu dodać, że nie znaczy to, że teraz wypada – nie ma szans - za mała jest...

Monday, December 13, 2010

Uwaga! Robie ciasto! Nawet dwa...


Po prostu taką miałam chęć, natchnienie i ambicje żeby własnoręcznie zrobić ciasto. W poprzedni weekend. Zainspirowal mnie 2,5-minutowy film-przepis, na który natknęłam sie na spryciarze.pl. Stwierdziłam, że jak zajmie mi nawet pare minut więcej to wciąż moge zaryzykować te parenascie minut w sobotnie popoludnie na kulinarny experyment po latach... A musze tu dodać, że ostatni raz ciasto robiłam ze 20 lat temu... Nie licząc marchewkowego ciasta z proszku tego lata, które troche nie wyszło, mimo, że z proszku... moze dlatego, ze instrukcje byly po szwedzku;)

Tym razem to miał być biszkopt z jabłkami. Ustawiłam kompa w stategicznym miejscu w kuchni, tak żeby za dużo mąki w klawiature nie wsypać, puściałam filmik i przystąpiłam do dzieła. Całość nie zajęła mi 2,5 a conajmniej 25 min, bo w trakcie ukazał sie napis, że piane ubijać 15 minut... no i jabłka mieli tam już obrane i pokrojone... Wszystko było bardzo proste ale pare rzeczy mi nie wyszło to jest;
- przez niueuwage wbiło mi sie o jedno jajko za dużo – a ponieważ nie było jak je wyciągnąć musiałam troche zwiekszyć ilości – tak mniej więcej – pozostałych składników; mogło to się jakoś przełożyć na efekt końcowy...
- blaszka okazała sie troche za mała i musiałam włożyć nieco mniej jabłek i ciasto okazało sie troche za suche
- ponieważ blaszka była troche mała, żeby zabezpieczyć rosnące ciasto przed wylaniem sie, musiałam załączyć wyższą temperature w piekarniku, żeby sie góra zapiekła – no i zapiekła sie ale troche za bardzo
- posypka z pudru też mi nie wyszła... o tym poniżej.

Tego popołudnia mieliśmy gości – była Bożena i Romek i Kasia z Vincentem. Pierwsza tura jabłecznika byla zaserwowana z lodami, które podkręciły troche smak. W sumie było nie najgorsze... Potem wszyscy obdarowani zostali 2gim kawałkiem już chyba bez lodów. Goście uprzejmie konsumowali a Czarek jakoś wolniej degustował – jak się okazało dociekając źródła pewnego smaku... No i odkrył, bo sięgnął po kawałek z najgrubszą warstwą posypki z cukru pudru. Wydedukował, że biała posypka to... proszek do pieczenia...
No i trochę sie uśmialiśmy:) Cóż, pomyłki ludzka rzecz;) Po prostu na tej samej półce w takich samych oryginalnych pudełeczkach (kto by tam w pośpiechu czytał szwedzkie etykiety) mamy proszek do pieczenia i cukier waniliowy wiec byłam przekonana, że posypałam cukrem. Tylko że – teraz zdałam sobie z tego sprawę – posypka miała być z cukru pudru a nie waniliowego wiec powinnam była sięgnąć po zupełnie inne pudełko z innej półki...
Ale ciasto polecam – a po tej lekturze unikniecie wszystkich możliwych błędów. Znajdziecie je tutaj
http://kulinaria.spryciarze.pl/zobacz/jak-zrobic-biszkopt-z-jablkami

A w tę niedziele zrobiliśmy kolejne ciasto z jabłkami - bardzo zdrowe - z platkami owsianymi. I to było MISZTROSTWO ŚWIATA. Normalnie niebo w gębie! I mega-proste i mega-szybkie. I to nie dlatego, że zrobiliśmy je w trójke z Carkiem i Anią, która odwiedzila nas z Alicją.
Naprawde polecam to ciacho ale z naszą modyfikacją, tj. skrojonym w plastry jednym bananem na jednej warstwie jabłek i rodzynkami. Ono bylo tak smaczne, ze ja tymczasem zakończę experymenty z wypiekami i na zawsze pozostane przy tym przepisie - oczywicie jak przyjdzie mi jeszcze kiedys ochota na zrobienie ciasta:)
http://wypiekizpasja.blox.pl/2010/07/Szarlotka-sypana-z-platkami-owsianymi.html

No prosze.. mial byc blog o survivalu w dżungli a tu nagle wpadają zapiski z zycia gospodyni domowej - czy moze z survivalu w kuchni;)


Saturday, December 11, 2010

Czasy prenatalne - prześladowania


A potem jak w kalejdoskopie zaczęły mi przemykać pewne sceny z ostatnich czterech miesięcy...

Najbardziej, tygodniowe max-szaleństwo (w 3m-cu ciąży jak sie okazało) na snowboardzie po czarnych trasach w Italii i bicie rekordów w speedzie i ilości przejechanych kilometrow przez caly tydzien– ktory to udało mi sie wygrać:). Naturalnie towarzyszyły mi liczne upadki czy "stłuczki"... czyli tarzalam się po stokach z przyczajonym maleństwem w jednym z najbardziej zgrożonych miesięcy...

Przez caly czas nie było tygodnia bez kilku treningów – body combat, kickboxing ale też joga – jak nie codziennie, to co drugi, często kończone dlugimi sesjami w saunie, bo to chłodne miesiące były... Ale jak tylko dowiedziałam się o dziecku, bałam sie podbiec choćby do tramwaju, żeby maleństwa nie poturbować, stracić etc. choć 2 dni wcześniej boxowałam sie 1,5 godziny w sat-sie...

Po powrocie z Włoch zainspirowane przez Edytę – razem z Kasią (jak cierpieć to lepiej nie w pojedynkę) zrobiłyśmy sobie dwutygodniwą, restrykcyjną dietę detox na samych małoodżywczych warzywach, jabłkach i grapefruitach. Dieta to miała oczyścić moj organizm, pozbyć go z toksyn i męczących alergii. No i pomyślałam sobie – głodziłam dziecko przez całe 2 tygodnie, może mieć jakieś ubytki na zdrowiu... Zwierzyłam sie ze swoich obaw jednemu z lekarzy – bardzo wyluzowanego, szczególnie jak na szwedzkiego lekarza - który to mnie uspokoil podając za przykład obozy koncentracyjne, gdzie kobiety rodziły dzieci pomimo permamentnego głodu i było OK. Potem sie zreflektował, że te obozy koncentracyjne to nienajforunniejszy przykład więc sie poprawił i podał za przykład obozy dla uchodźców.

No i co mnie jeszcze prześladowało? te nieliczne lampki wina... Lecz ten sam lekarz też mnie uspokoił, że ludzkość chlała od zarania dziejów i gatunek przetrwał... więc jak nie piłam jakoś na umór to powinnno wszystko być w porządku... bo on miał taaakie przypadki uzależnionych narkomanek, palaczek do tego pijących itp i dzieci rodziły się zdrowe...

Ale cóż miał mi mówić – przede wszystkim zadbał o mój komfort psychiczny (co mu się w dużej mierze udało). To co już było, co się robiło, należało do przeszłości, tego się nie zmieni i nie ma sensu sie zadręczać. Natomiast od teraz trzeba bardziej dbać o siebe i maleństwo i mysleć pozytywnie. W ogóle stwierdzil, że calkiem fajnie się bawię - Italia, snowboard, wino, sauna, sporty:)

Jednak te sceny prześladowały mnie często – w kontekście ewentualnego wpływu na nienarodzone maleństwo - odchodziły i wracały. A zbyt późno było na jakies badania prenatalne. Lecz Hania urodziła sie zdrowa jak ryba - będzie z niej twardzielka:)

Czasy prenatalne - ujawnienie


Hania ujawniona została o poranku 3-go Maja – czyli z początkiem swojego piątego miesiąca. Może powinna mieć zatem na imie Konstytucja? Całkiem niezłe imie dla dziewczynki, prawie jak Konstancja.. Tak czy owak, tego dnia, odkrywca – pan doktor – przy okazji wizyty mającej na celu omówienie planu działania, żeby zajśc w ciążę – z uprzejmym uśmiechem poinformował mnie, że właściwie to ja już jestem w ciąży... w 20-tym tygodniu. I pewnie sobie pomyślał, cóż to za jakaś mało rozgarnięta dziewka z tej Polski do niego przychodzi. Ale nie wyartykuował tego. A u mnie na tę wieść wystąpiło delikatne oszołomienie no i wielka radość, ekscytacja itp... że ot tak po prostu – bez bólu, zmartwień i wyrzeczeń - „podarowane” mi zostało 4-miesięczne dziecko w brzuchu.

W drodze do pracy niemal nie mogłam przestać sie śmiać, że te 20 tygodni umknęło mojej uwadze... (fakt, dość mocno zarobiona byłam– ale bez przesady;) ale zdołałam zadzwonić do Czarka, który właśnie pojechał do Polski, i donieść mu nowinę, że całkiem wkrótce będzie ojcem. Resztę dnia przesiedziałam na spotkaniu w przekonaniu, że przecież wszyscy widzą, że jestem w ciąży, że to takie oczywiste...

Jednak okazało się, że absolutnie nikomu nie przyszło to do głowy. Może moja mama z Justyną, podczas wielkanocnej wizyty w kwietniu, coś tam napomknęły, że jakoś brzuszek mi się zaokrąglił. Ale to lekkie zaokrąglenie było w moim mniemaniu efektem wielkanocnego, domowego obżarstwa więc komentarz uznałam za conajmniej niegrzeczny a wręcz zniewage i czepianie się i z trudem się nie obraziłam.


Stopniowo informowałam znajomych o dziecku i nikt nie kryl totalnego zaskoczenia, niedowierzania, że jak to, JA, w ciąży? W sumie nic dziwnego, bo mnie samej trudno było w to uwierzyć. Potem słałam zdjęcia brzucha niektórym niedowiarkom.
W biurze, kilkanaście dni później kupiliśmy torta i oficjalnie poinformowałam wszystkich, że będę miała maleństwo. Odbierając gratulacje, poprosiłam aby pogratulowano też Czarkowi, bo on jest ojcem dziecka... Na większości twarzy wymalowało sie zaskoczenie do kwadratu:)

Wednesday, December 08, 2010

Cud abstrakcja czyli Hania. Zamiast Gwatemali ;)


Od paru lat każdego roku przez kilka tygodni opisywałam tu swoje przygody z włóczęgi po ukochanej Ameryce Południowej. Była Boliwia, Wenezuela, Kolumbia, Ekwador i znów Wenezuela... Jako nastepny cel chodziła mi po głowie Gwatemala. Tymczasem los rzucił mnie w innym kierunku... i to nie w sensie geograficznym. Moja tegoroczna podróż rozpoczęła sie 30go września - a będzie to niekończąca sie życiowa podróż – bo wtedy to właśnie urodziła sie Hania. A Hania to... moja córka - czemu wciąż się nie mogę nadziwić. Spędzam z nią niemal 24h na dobę a od czasu do czasu - a nawet dość często - zdarza mi sie ocknąć i się kompletnie zdziwić, że ja mam dziecko, że jestem mamą, że to sie naprawde dzieje... Wciąż ten fakt, to wydarzenie, pozostaje w sferze abstrakcji, czegoś nieprawdopodobnego... Nie wiem kiedy zdoła to do mnie dotrzeć. Pewnie rzeczywiście wtedy, gdy Hania bedzie za mną biegać i wołać ‘mama’.