Tuesday, September 01, 2009

Ze szczesliwy powrot itp...

Pozdrowka z Geteborga.... Zatem udalo mi sie szczesliwie przezyc te Wenezuelska przygode i wrocic w calosci do domu... a raczej do pracy. Jak sie troche wykopie z roboty obiecuje sobie nadrobic pewne zaleglosci z nieopisanych tu jeszcze przezyc i wrzucic jeszcze pare zdjec...
Usciski dla wszyskich przyjaciol :)

Saturday, August 29, 2009

Nicnierobic... Plaza w Chichiriviche.


Nic nie robic, na,na,na,na... zimne pìwo w cieniu pic.... Taaa, jakze mi bliskie byly slowa tej piosenki dzisiaj. Nicnierobienie to chyba jedna z moich ulubionych czynnosci, moze na krotka mete ale jakze to moga byc blogie chwile:)
Podazajac za rada Delmara zakotwiczylam tutaj w Chichiriviche na wybrzezu na te 2 ostatnie dni w Wenezueli. Wlasciwie Delmar nie ograniczyl sie tylko do porady ale i do wuyszukania odpowiedniego hotelu/pensjonatu, rezerwacji, oplacenia i pozostawienia mi otwartego rachumku... Kochany czlowiek:)
Maly, przytulny hotelik La Tortuga Bay okazal sie usytuowany a raczej przyklejony do morza a obok ma skrawek swojej plazy. Hmmm... chyba powinnam sie byla tego spodziewac oddajac sprawe w rece Delmara. Z pokoju z okna (na polpietrze) mam 5m do wody i szum fal i morska bryza towarzysza mi w nocy... znaczy sielankowo...
Wczoraj, wczesnym popoludniem, zainstalowalam sie w pokoju migiem i wskoczylam do wody nie wracajac na lad przez niemal godzine... Potem powloczylam sie do miasta - a jest kawalek - ale wrocilam przed zmierzchem czyli wtedy kiedy miasto zaczynalo tetnic zyciem - zeby mnie nie okradli napadli w drodze powrotnej itp... i jeszcze zaliczylam wieczorne plywanie.
A dzisiaj... majac szerokie mozliwosci co do wyplyniecia na ktoras z licznych tu rajskich wysepek postanowilam nie zaprzatac sobie tym glowy. Po wytwornym sniadaniu pod strzecha na plazy zanurzylam sie w wodzie po to zeby po polgodzinie wyjsc, wypic piwo i ponownie powrocic do walki z falami. Takie przerwy techniczne sa niezbedne zeby przeplukac usta i gardlo z soli. A woda w morzu jest okrutnie slona przez to raczej niesmaczna... a niestety przy duzych falach - nie ma bata - zawsze sie pare lykow przypadkiem zrobi. Zeby zycie nie bylo za slodkie chyba;) Co do piwa, to trzeba je pic bardzo szybko, bo po kilku minutach robi sie cieple...
Potem zaleglam na lezaku i w pelni oddalam sie blogiemu niecnierobieniu w rytmach latino... glosnych rytmach merengue, ranacheras i itp. puszczanych z zaparkowanych nieopodal aut innych plazowiczow. Chcialam zaczerpnac na maxa slonca i goraca i naplywac sie na maxa, bo nie szybko nastepna okazja zanurzenia sie w takiej wodzie... Myslalam, ze jeden taki dzien mi wystarczy a tu sie okazuje, ze ta chwila moglaby jeszcze trwac...
W miedzyczasie poznalam grono ludzi, znajomych wlasciciela hotelu, ktorzy podrzucali mi od czasu do czasu piwo ze swojej przenosnej lodowki i zaprosili na zlowione przez siebie ryby, usmazone w hotelowej kuchni. Dwoch gosci okazalo sie z pochodzenia polgrekami i pollibanczykami od lat mieszkajacymi tutaj i - chyba wiedzac w czym sie specjalizuja Polacy -zaproponowali mi wodke -rowniez ze swojej dobrze zaopatrzonej lodowy. Taka dobra, truskawkowa... sprobowalam (nawet smaczna jezeli mozna tak powiedziec o wodce;) i dostalam cala butelke w prezencie:) Wiernych wirtualnych towarzyszy podrozy zapraszam na szklaneczke (jak tylko dowioze w calosci do domu)
A wiec tak sobie luzowalam caly dzien... luzujac nic mi sie nie chcialo i wciaz mi sie sie chce... rowniez pisac, a obiecalam sobie nadrobic zaleglosci w relacjach...


Tymczasem wychodze z kafei i przejde sie przez miasto, dzis zdecydowalam sie nie poddac, odwaznie stawic czola reality i wrocic sama do hotelu po zmierzchu... Przedostania noc w Wenezueli. Jutro kolo poludnia Delmar mnie stad zwija do Caracas, zebym w poniedzialek zlapala powrotny lot home...

Thursday, August 27, 2009

Nie-praw-do-po-do-bne (swiat jest maly)


Dzisiaj - autem, w towarzystwie kumpla Alonsa, bo nie chcial puscic mnie samej - wybralam sie pozwiedzac puebla wokol Barquisimeto, m.in. Torentire, miejscowosc specjalizujaca sie w artesaniach tj. rekodzielnictiwe czy jak by to nazwac. Sa tam dziesiatki sklepikow z takimi mniej lub bardziej recznymi "robotkami". Taka cepeliada.

Zagladalam do niektorych sklepikow i na kramiku przed jednym z nich zaintresowaly mnie jakies korale czy jakies inne pierdoly. Wyszla dziewczyna i zaprosila mnie do srodka, zebym zobaczyla wiecej. Przyglada mi sie i pyta jak mam na imie. Odpowiadam, a ona na to, ze jestem podobna do pewnej dziewczyny, ktora spotkala kiedys w Kolumbii ale nie pamieta jej imienia.... Po czym dodaje - to byla... Polka. Podnosze glowe, pytam kiedy??? Aaaa jakis rok temu z hakiem... w podrozy do Santa Marty. Patrzymy sie na siebie i w tym samym czasie ona mowi to ty, tak? a ja, ze to przeciez ja i padamy sobie w ramiona... Wyobrazacie sobie???!!! No comments. Carla zadzwonila do swojega meza i mu mowi ale nie uwierzyl, musiala my wyslac fotke z telefonu;) Ja tez wciaz nie moge uwierzyc w tu uwierzyc;) Zalaczam fotke z Carla.
Spojrzcie na ostatni akapit tego posta z podrozy po Kolumbi... link:

Kult Maria Leonsa. Jak sie poddalam rytualnemu oczyszczaniu pod "wzgorzem czarownic"



















Nie za bardzo mam czas na opisanie wszystkiego. W szybkim skrocie. Jaks godzine od Barquisimeto jest miejsce kultu Maria Leonsa, gdzie w pewnym sensie czci sie pewne osoby, postaci, prawdziwie istniejace lub mityczne. Ich krolowa jest Maria Leonse. Kult jest mieszanka wierzen indianskich, afrykanskiego woodoo i katolicyzmu. Wyznawcy ML twierdza, ze sa katolikami (chociaz tutejszy kosciol za nimi nie przepada, chyba nawet nie akceptuje) i wedlug nich wszyscy ci ich "patroni" czczeni niczym swieci czy bozkowie pomagaja im w drodze do Boga.

Ponoc bywa tu niebezpiecznie i Alonso niechetnie sie zgodzil mnie tu przywiezc.... Nieprawdopodobne miejsce, pelne malych kapliczek, sanktuariow, oltarzykow poswieconych roznym patronom a tam pelno jadla i wina zlozonych jako ofiary. Mozna tam spotkac wrozbitow, uzdrowicieli i tym podobne persony znaczy czarownice;)

Bylam swiadkiem rytualnego oczyszczania pewnego chlopca, poczekalam zeby pogadac z "czarownikiem" zwanym missionario, no i tak od slowa do slowa stanelo na tym, ze i ja sie temu poddam...

Wrzucam fotki, wiecej info i opis rytalu potem. Mam nawet kilkuminutowy film z tego...
Zapytacie pewnie jak sie czuje po tym... spoko, to jest spokojnie, bardzo spokojnie, juz drugi dzien ciagle spac mi sie chce:)

Tuesday, August 25, 2009

Mala Wenecja na lagunie Sinamaica











































O rajskiej lagunie Sinamaica zamieszkanej przez Indian Guajiros w palafitos, ktora zobaczylam dzisiaj i wciaz jestem pod wrazeniem jej urokow zarzuce slow kilka przy nastepnej okazji. Teraz ide lapac autobus do tego Barquisimeto.

Maracaibo - gorace, piekne, bogate miasto, skad rzut beretem do Kolumbii








Piekielnie gorace Maracaibo jest miastem wielu extremow, np. lezy nad najwiekszym jeziorem Am.Pld (120*200km) i ma najdluzszy most w Am.Pld (prawie 8,7 km) i jest najgoretszym miastem w Wenezueli i do tego najbogatszym jezeli chodzi o zasoby ropy. Natomiast jest drugim miastem pod katem wielkosci w Wenezueli (po Caracas). Lezy na Pn-Zach Wen. niecale 2 godz. od Kolumbii.
Bliskosc granicy z Kolumbia sprawia, ze okolice sa srednio bezpieczne - jak mnie ostrzegano, glownie z powodu intensywnej kontrabandy. Z Wenezueli do Kolumbii przemyca sie rope, bo - nie wiem czy tez moze to byc prawda, musze to zweryfikowac - dowiedzialam sie dzisiaj, ze paliwo w Kolumbii jest ... 100 razy drozsze. Wiec wcale sie chlopakom nie dziwie... bez sensu przeplacac a i warto przy okazji zarobic troche grosza;)
W Maracaibo mieszka wielu Kolumbijczykow, spora czesc od kilkunastu, kilkudziesieciu lat, gdy jeszcze w Kolumbii bylo niezle pieklo... a wielu z nich od mniej lub bardziej dawna para sie tutaj innymi przedsiewzieciami mniej lub bardziej legalnymi.
Przyjechalam tu wczoraj bardzo wczesnym przedpoludniem z Coro, zrzucilam bagaz w przechowalni na dworcu, bo myslalam spedzic tutaj tylko pare godzin i zwijac sie do Barquisimeto.
Glowna przyczyna dla ktorej zawitalam w te okolice Zulii bylo zobaczenie palafitos, takich domkow na wodzie, w ktorych mieszka spolecznosc indianska Guajiros. Na dworcu zapytalam jak sie dostac do miejsca, zeby je obejrzec i mi wytlumaczono droge do przystanku por puestos, ktorym sie dostane na Bella Vista, i tam sobie zobacze te palafitos.
Napìerw niemal kilka minut stalam przy wielopasmowej drodze przed dworcem, czajac sie przed wkroczeniem pomiedzy pedzace bez przerwy auta az pojawil sie gosc, co machnal reke, ze idziemy i jakos podazajac za nim udalo mi sie dostac na druga strone. Gosc chcial sobie pojsc ale ja- zeby sie utwierdzic, ze dobrze ide - zapytalam go o droge. No to ten zaczal mi tlumaczyc od nowa i w koncu stwierdzil, ze mnie zaprowadzi. Idziemy, gadamy, nazywa sie Jose i jest z Kolumbii. No i zapalilo mi sie czerwone swiatelko, bo mi tu powiedzieli, ze wszyscy Kolumbijczycy tutaj to bandyci. Prowadzil mnie jakimis zacienionymi zakamarkami (niby zeby uniknac palacego slonca), pomiedzy jakimis ryneczkami, wiaduktami... w miedzyczasie pokazal mi swoj identyfikator z pracy jednej, drugiej (pracowal na dworcu i w radiu czytal newsy) i ja sie zastnawialam po co to mi je pokazuje, po co sie uwiarygodnia, na pewno zeby uspic moja czujnosc... a stalo sie wrecz przeciwnie. Wiec trzymalam kurczowo telefon w kieszeni i plecak wcisciety w brzuch. Niby mily koles ale, nie wiadomo co sie tam czailo za ciemnymi okularami... a glupio byloby sie dac zalatwic, okrasc, wyprowadzic w pole w tak banalny sposob. Niby to ja go zaczepilam ale to on sie sam z siebie nawinal... znamy te sztuczki...
W koncu wyszlismy w przepieknym miejscu starego miasta przed bazylika (Basilica de Chinquinquira, patronki tego regoinu) i on mowi, wejdzmy do tego kosciola, byl tam nawet JPII, jest cudowna. Weszlismy. Bazylika rzeczywiscie cudowna, chyba najpiekniejsza jaka widzialam (a moze nie widzialam zbyt wielu) znaduje sie tam obraz Maryi (a nad nim ogromna korona z czystego zlota), do ktorego odbywaja sie pielgrzymki, bo ponoc czyni cuda. Jose zarliwie klanial sie, zegnal przed swietymi posagami, obrazami i zaczal zachecac mnie do robienia zdjec. Moje podejrzenie co do jego niecnych zamiarow ponownie wzroslo, taaa pewnie chce zyskac na czasie zeby namowic sie z kolesiami a przy okazji sprawdzic czy i jaki mam aparat... Uparcie odmawialam robienia zdjec wewnatrz i na zewnatrz bez sensu sie tlumaczac... Wyszlismy, popodziwialismy piekno okolicy, znowu odmowilam robienia zdjec, podeszlismy wiec kawalek - jakies 200-300m dalej byl ten przystanek... gosc ustawil mnie w kolejce, powiedzial stojacej obok kobiecie co ma powiedziec kierowcy (gdzie dokladnie mnie wystawic), pozegnal sie, powiedzial ze jest dobrym czlowiekiem... i sobie poszedl... i zrobilo mi sie glupio.

Bella Vista okazalo sie pueblem Santa Rosa de Agua, gdzie znajduja sie palafitos ale nie takie `prawdziwe, indianskie... Z jednej strony nowe, piekne domki na wodzie, obszerne kafeje a z drugiej sklecone z byle czego walace sie chaty i cuchnaca nie do wytrzymania brudna woda. Taki troche syf znaczy. Schowalam sie przed sloncem w krytej trzcina kafei, gdzie wysluchalam od siedzacego starszego tubylca conajmniej godzinny wyklad na tematy spoleczno-historyczno-polityczne Wenezueli. Bardzo ciekawie mowil ale takim hiszpanskim, ze niestety zrozumialam mniej wiecej polowe:(
No wiec palafitos ktore zobaczylam rozczarowaly mnie i wrocilam do miasta pozwiedzac czesc kolonialna. Nawet przypadla mi do gustu. Ale nie wiedzialam co robic dalej - bo chcialam zobaczyc prawdziwe palafitos ale nie wiedzialam czy rzeczywiscie warto, czy sa podobne do tych w Bella Vista - to zadzwonilam do Delmara po porade. A ten stwierdzil, ze skoro juz jestem w okolicy to jak najbardziej powinnam zobaczyc te prawdziwe palafitos a on ma tu kuzyna w Maracaibo, ktory ma kuzyna, zaraz zadzwoni i zobaczy co sie da zrobic. Wiec ja dalej powloczylam sie po miescie (teraz tez zakamarkami, chowajac leb przed sloncem, bo mialam wrazenie, ze gotuje mi sie mozg po czaszka i czapka), znalazlam hotel i jak juz robilo sie ciemno wyruszylam w kierunku dworca po swoj plecak. Znowu pytam o droge - dla pewnosci, bo ciemno to inaczej w okolicy, no i wczesniej szlismy przeciez inaczej, jakimis zacienionymi oplotkami. I zapytany mowi - nieee, absolutnie nie moge isc na pieszo przez most, ktory prowadzil na dworzec, bo tam kradna i mnie na pewno napadna - musze zlapac carro, co mnie zawiezie na terminal. Jak, gdzie... To on mnie zaprowadzi... sie przedstawia - Roberto, z Kolumbii jestem. Mucho Gusto:) Jak zrobil, tak uczynil i stal ze mna z 10 min czekajac na odpowiednie carro, wsadzil mnie w busika i pomachal na do widzenia. Zatem wiekszosc Kolumbijczykow tutaj to chyba jednak nie bandyci:)

Z dworca juz taxowka dostalam sie do hotelu, z ktorego nie wypuszczalam sie na miasto za rada wszyskich mi tu dobrze zyczacych. I nie musialam, bo na drugi dzien mialam juz zaplanawana wycieczke, dopieta w 100% przez Delmara.

Sunday, August 23, 2009

Na pustynnych wydmach na Los Medanos de Coro












Zaraz kolo drzewa pod ktorym zaleglam byla polowa grillownia miesa i stoliczki dla konsumentow. I facet trudniacy sie grillowaniem podrzucal mi co lepsze kaski, zebym szybciej sie zregenerowala:). Myslalam o powrocie do Adicory wiec obiecal mi zatrzymac jakis autobus, bo to bylo tuz przy drodze.
Jak juz troche doszlam do siebie stwierdzilam, ze nie jest jeszcze tak pozno, szkoda dnia i warto byloby zajrzec na Los Medanos de Coro - taka mini pustynie (jakas godzine z Morruy). Ale najblizszy autobus mial byc podobno dopiero o 17tej:(
Jak tak sobie siedzialam pod drzewem czesc klienteli zastanowialo sie co ja tutaj robie wiec odpowiadam co i ze planuje zobaczyc Los Medanos ale nie mam teraz jak... No i znalazl sie niejaki Eduardo, ktory jechal wlasnie w tamtym kierunku i mnie chetnie zabierze. Ma swoja firme inzynieryjna od jakichs konstrukcji elektryczo-budowalnych i wracal ze swoim pracownikiem z jakiejs roboty. Na miejscu wypil 2 piwa i po drodze kolejne 2... coz, w koncu prawie weekend... (dodam, ze on prowadzil).
Zostawil mnie na pustyni i zaoferowal, ze moze mnie odebrac, bo to pare dobrych km od Coro. Ja sie ponurzalam w pustynnych piachach, to znaczy za bardzo nie mialam ochoty sie w nich nurzac ale on byl wszedzie... Wiatr sprawial, ze piach unosil sie w powietrzu, zaopatrzyl mi kieszenie w ciezka ilosc co jeszcze bylo akceptowalne ale jak juz zaczal mi trzeszczec w oczach i zgrzytac w zebach to nie bylo juz tak fajnie.
W ogole niesamowita sceneria... normalnie Sahara chociaz raczej ziarnko piasku w porownaniu do Sahary jezeli chodzi o rozmiar... Ale bardzo ciekawe zjawisko, nie wiem czy gdzies jeszcze wystepujace w Am.Pld. Jest to niezla atrakcja turystyczna - duzo Wenezuelczykow przyjezdza tu pobiegac po wydmach...
Potem Eduardo mnie odebral, pokazal jeszcze kilka innych ciekawych miejsc m.in. miejsce gdzie pierwszy raz zszedl na lad i wcisnal espanolska flage Francisko de Miranda, hiszpanski konkwistador, jeden najwiekszych mordercow lokalnej ludnosci - a oni mu pomnik tu wystawili!!
Wlasnie w tej okolicy gdzie teraz jestem powstawaly pierwsze porty na nowej ziemii i pierwsze statki ze zrabowanymi dobrami wyplywaly do Europy. Calkiem niedaleko od Adicory podobna sa 3 wraki gdzie do tej pory buszuja pletwonurkowie w poszukiwaniu skarbow...
Niestety nie natknelam sie na zadna wypozyczalnie sprzetu nurkowego... kroluja za to szkolki windsurfingu i kitesurfingu.
Eduardo w miedzyczasie spozywajac kolejne 4 butelki piwa zapalal do mnie uczuciem i postanowil podrzucic mnie az do Adicory, gdzie wreczyl mi w podarunku firmowa koszulke, zaopatrzyl sie w kolejne butelki piwa i zaprawde nie wiem jak wrocil back to Coro:)

Cerro Santa Ana - jakiz smak i jaka wartosc moze miec woda


Na wczoraj mialam zaplanowane wyprawe na Cerro Santa Ana, gdzie znajduje sie park narodowy i wzgorze 830m. Wszyscy, jezeli chca wejsc na szczyt zaczynaja wyprawe wczesnie o poranku o 7mej, 8mej... Ja troche zaspalam (a troche nie chcialo mi sie wstac) i gosc z hotelu powiedzial, ze teraz to wszyskie grupy z przewodnikami juz dawno wyruszyly i raczej nie popiera mojej idei samotnej wloczegi ale skoro sie uparlam zaprowadzil mnie na por puesto do Morruy. W Morruy w bramie parku stawilam sie o 12tej..Nie do konca swiadoma co mnie czeka wyruszylam z niecalym litrem wody i po sniadaniu w postaci 2 bananow (nic wiecej nie osmielilam sie zjesc z powodu nocnych rewolucji).
Wchodze sciezka wycieta w chaszczach, takich suchych krzaczastych drzewach i kaktusach. Na poczatku najwiekszym moim zmartwieniem byly weze i pajaki. Wiec szlam wolno, z oczami dookola glowy i nad glowa, bo przeciez jak wszyscy wiemy z roznych filmow weze moga zwisac z galezi albo czaic sie gdzies w trawie.
Trawy tam nie bylo, bo ziemia max zeschnieta, ale jakies galezie i krzaki tak...
I tak sobie szlam - nie powiem, ze nie w trwodze - wybrazajac te tarnatule i te weze, a z drugiej strony wiedzialam, ze skoro przewinelo sie tedy kilkanascie osob o poranku to droga powinna byc raczej czysta... Wkrotce zaczelam widywac pierwsze osoby juz schodzace, totalnie wyczerpane, mowiace ze to normalnie jest muerte (zabojcze) i ze zycza mi powodzenia:) Kazdy z nich dawal mi inne wskazowki co do tego jak daleko jeszcze a ja wybieralm ta najbardziej optymistyczna dla siebie. Moja uwaga z ewentualnie zagrazajacej fauny przeniosla sie na trud marszu... slonce palilo bez litosci a marne krzaczory ledwie rzucaly jakas namiastke cienia, wypilam juz wiekszosc wody ale szlam z zupelnie nieuzasadniona nadzieja, ze jakos to bedzie. No i napatoczyl sie schodzacy przewodnik, ktory to uswiadomil mnie, ze to jeszcze nawet nie polowa, ze potem bedzie jeszcze gorzej, podejscie bardziej w pionie i ze potrzebuje min.3l wody + cukierki + proteiny itp.. czyli wszystko co niezbedne zeby zdobyc jakis przyzwoity szczyt. A ta gora wydawala mi sie zaledwie pagorkiem.. Cukierki mialam ale bez cukru wiec bez sensu... nic wiecej do jedzenia i 1/4 litra wody. Blisko szczytu jest jakies zrodlo wody, niby pitnej - ale tylko dla zdesperowanych... Po tej garsci raczej wiarydodnej informacji postanowilam.... isc dalej - tym razem zupelnie nie wiem po co. Doszlam mniej wiecej do polowy albo i wyzej i mialam calkiem niezly widok na otaczajaca okolice ale nie mialam juz ani kropli wody. A jak smakowaly te oststnie krople... Odwrot byl nieunikniony.
Podczas schodzenia po raz kolejny uswiadomilam sobie, ze wolalabym zdecydowanie bardziej umrzec z wychlodzenia niz w upale z pragnienia. Jezeli juz musialabym kiedys wybierac;) Bylo strasznie... szlam coraz wolniej, slabnac w niesamowicie szybkim tempie. Doszlam do bramy a tam jeszcze musialm dokonac formalnosci rejestracyjnych (w sumie powinnam byla odhaczyc powrot ale jak wchodzilam staznik byl na lunchu wiec moje wejscie nie bylo zarejestrowane). Straznik okazal sie zapalonym entuzjasta fauny i flory parku i zaczal opowiadac i preentowac mi zdjecia w komorze jakie zrobil w ciagu ostatnich dni wlasnie wezom (pieknym, do 3m!), taarantulom, lisom... jakis dziki kot tez tam byl-jakby podobny do malego lamparta... Dobrze, ze zobaczylam to po;) Ciekawie sie sluchalo ale ja chcialam najnormalniej w swiecie PIC. WOOODY krzyczal moj organizm. Nieopodal na szczescie staly dziewczyny sprzedajace jakas lemoniade z lodem z gara (normalnie w zyciu bym tego nie wypila), nie mialy wydac ale starczylo mi drobnych na kubeczek i kilka kostek lodu extra. Mocno mnie to podratowalo, bo do najblizszego sklepu bylo jeszcze z 10 min w pelnym sloncu... Kupilam puszke pepsi, butle wody i gatorade, zaleglam pod drzewem i przez ponad godzine dochodzilam do siebie wlewajac plyny...

Friday, August 21, 2009

Adicora - un dia el la playa


Spelnilo sie moje pobozne zyczenie, ktorym zylam od kilku dni ledwie znoszac te tropikalne upaly... Od kilku dni gdzies tam sie krecilam w okolicach wybrzeza ale dopiero dzis dotarlam na skraj i zanurzylam sie w wodzie, wodzie morza karaibskiego:) I trudno pisac o rozczarowaniu w tak pieknych okolicznosciach przyrody - rzeklby ktos - ale po prostu temperatura wody niestety nie przyniosla mi ulgi... Normalnie zupa, i to za slona;) Chyba jeszcze nigdy nie plywalam w az tak cieplej wodzie... nie bylo tego dreszczyka towarzyszacego przy zanurzeniu sie w np. Baltyku, tu wchodzilo sie jak w maslo...
Jestem w Adicorze, niewielkim pueblu turystycznym dla lokalesow. Generalnie nic ciekawego... procz plazy i morza i calego biznesu okoloturystycznego. Tak sie zlozylo, ze zawitalam tu w weekend wiec sa dzikie tlumy ludzi. No i moge tylko powiedziec, ze Wenezuelczycy spedzaja bardzo podobnie wczasy na plazy... tj. konsumujac i jeszcze raz konsumujac, taplajac sie w wodzie. smazac...

No i potem kiedys dokoncze, bo swiatlo wysiadlo w kafei i zamykaja;(

Kontynuujac (nd 23/08)...

Chcialam napisac jak to fantastycznie byc tu na wybrzezu ze wzgledu na dostep do swiezych ryb i owocow morza... i jak tylko tu przyjechalam zamowilam sobie Calamares al anillo, tj smazone kalmary w sosie lekko czosnkowym, podane z: salatka, ryzem, arepa i smazonymi babanami. Danie bylo przepyszne ale dalsze konsekwencje dosc bolesne. Obudzilam sie z fatalnym bolem zoladka w srodku nocy, dreszczami i chyba goraczka... Zrewidowalam swoja apteczke, lyknelam wszystko co moglo sie nadawac i dopiero po 1-2 godz zasnelam... Caly dzien wczoraj mialam lekie mdlosci ale dzis jest juz chyba lepiej...

A propos kapieli w morzu ta w dzien lekko rozczarowala ale ta wieczorna byla wrecz bajeczna. Ciepla woda, powietrze nie za gorace, na niebie gwiazdy, na plazy fiestas, muza na maxa, co 50m inna... Normalnie blogosc, kolejna chwila pelni szczescia, tylko cos mnie od czasu do czasu jakby nakluwalo, mialam wrazenie, ze to jakies podwodne insekty ale jak dowiedzalam sie potem to male rybki sie o mnie rozbijaly...

Wieczor w Adicorze to wlasnie jedna wileka impreza zlozona z kliku mniejszych fiestas... glosniki wykorzystane na maxa, ludzie pija, tancza, gdzieniegdzie muza live - np. na bebnach, reagge... ale klimaty troche dla mnie za ciezkie... zbyt lokalesowe albo tez nie bylam w stanie sie zintegrowac z bawiacym sie tlumem ze wgledu na pelen stan trzezwosci (przez te kalamary..) w przeciwienstwie do reszty po niemalej dawce aloholu czy na dragach... Ograniczylam sie do spaceru wokol w obstawie goscia z hotelu i mi wystarczylo.
Fiesta ma tez miejsce na drogach i dalszych czesciach plazy, wystarczy myzyka z auta i nic nikomu nie przeszkadza w zabawie i tancu...

A propos dragow, to z nieoficjalnych zrodel dowiedzialam sie, ze tutaj na polwyspie, troche dalej na polnoc od Adicory, przerzucany jest towar z Kolumbii, ktory lodkami transportowany jest na pobliskie wyspy, skad dalej wysylany jest to Europy czy US... bo z polwyspu jest rzut beretem na Curacao, Arube i Bonaire. Ale ´trasportem morskim´ mozna dostac sie tam tylko nieleganie:( No wiec raczej nie wybiore sie...

Thursday, August 20, 2009

Coro - mas tranquilo pueblo en el mundo


Coro - mas tranquilo pueblo en el mundo (tj.najspokojniejsze miasteczko na swiecie - ze tez mi przyszlo w takim miejscu spedzic urodziny;) - a tak mi powiedzieli lolalni goscie wieczorem przy soku w jednej z kafei... Cos w tym musi byc. Ludzie tu przemili, mowiacy grzecznie dzien dobry na ulicy, udzielajacy z wielkim zapalem informacji - choc nie zawsze prawdziwych - co gdzie moge znalezc... ale wierze, ze wierzyli w to co mowili;) Zdarzaly sie tez jakies tam niegrozne zaczepki, ktore standardowo sie ignoruje. Daleko mi jednak bylo do zupelnego luzu, bo bylam obiektem dosc powszechnego zainteresowania na ulicy... Nie wiem, dlaczego... Moze ze akurat w ogole nie ma turystow tutaj, moze ze obca? ze dziewczyna? ze sama? ze moze mialam za krotka spodnice... Pewnie wszystko razem... a myslalam, ze wtopie sie w tlo:)
Tak czy owak ciagnace sie spojrzenia wcale mi sie nie podobaly, za bardzo bylam zmeczona, zeby uniesc ich ciezar. Powloczylam sie wiec po kolonialnej czesci miasta, nieprawdopodobnie urokliwej, weszlam do muzeum jednego i drugiego. Akurat w jednym z nich byla wystawa dziel inspirowanych holocaustem wiec dosc przygnebiajaca... Potem dlugo kluczylam w poszukiwaniu restauracji, gdzie serwuja rybe i po 5tej wskazowce udalo mi sie znalezc przyzwoite miejsce. A tam ku wielkiej radosci spotkalam pierwszego zagranicznego turyste jakiego zobaczylam od czasow powrotu z Salto Angel a to bylo w Ciudad Bolivar (w Cumanie prze 2 dni ani jednego!). No i zjadlam obiad w towarzystwie Francuza, ktory odwiedzil Wenezuele po 15 latach i zupelnie jej nie poznawal... tez stwierdzil, ze dosc uciazliwie mu sie podrozuje i ze niemal nigdzie nie spotyka zagr.turystow (wszyscy sa chyba na wyspie Margarcicie, wyspach Los Roques albo w Canaimie albo w Meridzie).
W miedzyczasie ucielam sobie drzemke a potem wtopilam sie w bardziej komercyjna ulice, gdzies tam przy kawie nauczylam przypadkowych rozmowcow - na ich prosbe - wymawiac odpowiednio "Karol Wojtyla", bo JPII to tutaj zawsze pierwsze skojarzenie z Polska (zaraz po jest Lech Walesa...).
Weszlam jeszcze do "warzywniaka" i chyba skonczyla mi sie kreatywnosc w doborze egzotycznych owocow albo tesknota za plodami rodzimej ziemii sie odezwala, bo kupilam sobie... 0.5 kg marchewki;)
Reasumujac... uroczo tu lecz troche nudno, nastroj mi sie nieco udzielil. Odpuscialm nawet sobie celebracje wlasnych urodzin, choc planowalam zakup i spozycie we wlasnym zakresie i towarzystwie butelki wina:)
Jutro pojade 1-2h na polnoc na polwysep Paraguana, chyba do Adicory - to juz jest miejscowsc turystyczna, jakies plaze etc. ale ponoc dla lokalesow... kawalek dalej jest tez jaks park, z ogromnym wzgorzem, gdzie maja siedlisko jadowite weze... brzmi zachecajaco:)))

Hmmm... a propos komentarza Gosi:
Wczoraj juz po zamknieciu kompa - w recepcji hotelu - gdy myslalam ze dzien sie skonczyl, pojawil sie uchlany lokales (ale gosc hotelowy bo z innego miasta) z nareczem piwa. Wymienilismy grzecznosciowo pare zdan, co wymagalo ode mnie bardzo duzego skupienia aby cos zrozumiec z uwagi na mocno zaawansowany belkot mojego rozmowcy... potem ulotnilam sie do siebie. Ale po 3 min uslyszalam pukanie, otwieram a tu stoi kiwajacy sie rubaszny ow lokales i z szerokim usmiechem zaprasza na piwo do stolika na patio... no dobra - mysle sobie - poswiece sie. I nie macie pojecia jak okrutnie trudno mi bylo potem wytlumaczyc, ze nie, absolutnie nie, to, ze przyjelam zaproszenie na piwo (skojarzone z faktem, ze przebywam tu sama) wcale nie jest jednoznaczne z tym, ze spedze z nim noc a nawet kolejny dzien... Ostatecznie stanelo na tym, ze wole dziewczyny;) Tak w koncu wydedukowal koles nie znajdujac, czy nie akceptujac innego powodu... a poniewaz ostatecznie to pomoglo wiec pozostalo mi tylko potwierdzic;)

Tranquilo w Coro (na razie)


Tymczasem jestem w Coro, przecudownymi, kolonialnym miasteczku, bardzo spokojnym na pierwszy rzut oka, malowniczym... pierwszej stolicy Wenezueli. Mam hotel w starej czesci miasta, oddalony 10m od starej bialej katedry i kilkanascie od 2 muzeow - taki kaprys po swiezym zastrzyku gotowki:) Bede probowala sie czyms zajac, zeby nie przespac dnia po bezsennej nocy, tym bardziej ze - jak slusznie zauwazyli moi drodzy przyjaciele i rodzina - dzis sa moje urodziny i wypada je jakos obejsc. Wiec czas mi isc sie rozejrzec. Ale powietrze jest tak gorace i geste, ze mam wrazenie, ze na zewnatrz wszystko toczy sie w zwolnionym tempie (stad moze moj wniosek, ze tu tak spokojnie...) No coz zobaczymy co przyniesie dzien...

Ps.fotosy z Canaimy ponizej!

O destruktywnym wplywie upalu na umysl czlowieka (w podrozy)


Wczoraj byl ciezki dzien... Ostatnio nie mam szczescia co do komfortu przemieszczania sie w przestrzeni (jak nie strzelanina to inne problemy...). Wpadam rano na dworzec w Cumanie, widze goscia dracego sie "Caracas, Caracas, ya salimos" lapie go wzrokiem a ten juz wie, ze ja do Caracas i wciaga mnie do swojej kanciapy (no przesadzilam, calkiem nienajgorsze biuro to bylo) i wypisuje bilet. Macie klime? - pytam, claaaro - slysze i poddalam sie zapakowaniu mnie i plecaka do rzeczywiscie schlodzonego dwupietrowego autobusu.

Zanim ruszylismy przez autobus przewinelo sie z tuzin sprzedawcow-nawijaczy, oferujacych rzeczy przerozne, wlaczajac parafarmaceutyki, m.in. pigulki zapobiegajace prostacie. Gosc idacy z duchem czasu i zeby nie zedrzec sobie gardla mial dobry sprzet naglasniajacy (jak instruktorzy w gym´íe) i pomoc "naukowa" w postaci trojwymiarowego albumu ilustrujacego organa meskie. Przy pomocy owej pomocy naukowej obrazowal jakie sa skutki prostaty (i nie zazywania owych pigulek) - a jest nim impotencja - i koles kilkukrotnie przyklepywal wystajacy (papierowy) organ powodujac jego zwis aby pobudzic wyobraznie, zdramatyzowac problem po czym wskazal na ladna dziewczyne (z obslugi autobusu, ktora zrobila ¨smutna¨ mine), zeby wszyscy mezczyzni wyobrazili sobie jak bardzo bylaby zawiedziona, gdyby taka sytuacja sie przydarzyla... ale to tak na marginesie:)

Potem ruszylismy i po jakich 5-10 min... wysiadla klima. Niby sie zepsula a ja mialam poczucie, ze nas oszukali, ze wiedzieli wczesniej i zaczal narastac we mnie gniew. A upal byl nie do zniesienia, a do Caracas conajmniej 7h. Gotowalam sie zatem w srodku - ze zlosci i na zewnatrz w tym ukropie w autobusie. A jeszcze byl niekonczacy sie korek wiec nie bylo szans na jakikolwiek powiew z uchylonych malutkich okienek. Nastepnie w ramach pograzania mojego marnego losu, z tylu za mna porzygalo sie dziecko na podloge i nikt nie kwapil sie tego posprzatac a jeszcze dziadek siedzacy obok mnie wp... moje orzeszki, bo go nieopatrznie poczestowalam, raz, z grzecznosci.

Warunki - mowie Wam - nie do pozazdroszczenia w ogole. Ale wkrotce ktos nawiazal kontakt z kierowca i rozeszla sie wiadomosc, ze w Puerto de la Cruz wymienia autobus (1.4h z Cumany).
Juz na miejscu okazalo sie, ze jednak nie maja zamiaru wymienic auta ani zwrocic kasy za bilet. Baba od biletow na dworcu powiedziala, ze mam sie przesiasc na dol, bo tam jest chlodniej i sie ulotnila a kierowca szczerze przyznal, ze klima nigdzie nie dziala. Sprawilo to, iz trafil mnie szlag i to w intensywnej postaci. W zasiegu wzroku nie bylo zadnego policjanta, ktorego moglabym prosic o pomoc w wyegzekwowaniu moich praw konsumenckich, jako ze uwazalam, ze w cene biletu wliczony byl serwis w postaci klimy. A skoro jej nie maja i nie moga miec to niech mi oddaja kase (nie zeby jakis majatek, 10$ ale chodzilo o zasady)... Na serio rozwazalam ostentacyjny protest poprzez blokade autobusu tj. zainstalowanie sie za tylnym kolem, bo kierowca zbieral sie do wyjazdu. Jednoczesnie zdawalam sobie sprawe z absurdu planu i pomyslalm, ze upal najwyrazniej padl mi na mozg i ograniczyl nieco swiadomosc, szczegolnie, ze inni jacys pogodzeni z losem wsiedli grzecznie do autobusu... Ostatecznie kierowca zrobil mi miejsce w swojej szoferce, gdzie byl jakis nawiew chociaz.
Siedzialam jak naburmuszony buc podczas gdy kierowca - z natury pogodny czlowiek -nie poddawal sie w nawiazaniu niezobowiazujacego dialogu, majacego umilic podroz. Polgebkiem cos tam odpowiadalam ale potem, po kilkunastu minutach, juz mi przeszlo i powiedzialam, ze jestem z Polski a to jest kolo Rosji, znaczy kolo Syberii i jestem przyzwyczajona do zimnych klimatow stad brak tolerancji mojego organizmu na ukrop;) Tak sie wytlumaczylam...
A po kolejnych 20 min kierowca znalazl parking i przy pomocy niemal calej meskiej czesci pasazerow wzial i naprawil klime...

Z dworca poza miastem taxowka przemieszczalam sie do centrum do biura Delmara, wdychajac olow w makabrycznym korku, obserwujac smutny widok faveli (barrios) otaczajacych Caracas i gadajac z szoferem o zabojstwie Chaveza, ktore nalezaloby przeprowadzic.... ale Wenezuelczycy to zbyt dobrzy ludzie zeby to zrobic - stwierdzil ze smutkiem kierowca.

Delmar udostepnil mi prysznic, zapakowal mi kolejna porcje mango, wreczyl zapas gotowki (na szczescie bede mu mogla zwrocic kase, bo ma konto w amerykanskim banku) i zawiozl na prywatny dworzec, gdzie zarezerwowal mi bilet w porzadnych liniach na nocny autobus do Coro.
Tu byloby wszystko OK, gdyby nie fakt, ze przez cala noc nie zmruzylam oka:( i nie znajduje innego powodu tegoz niz porzadna filizanka mocnej kawy wypita bez sensu tuz przed zapakowaniem sie na poklad... Ale trudno tu kogos winic za to;)

Tuesday, August 18, 2009

Cumana - zwyczajny urlopowy dzien w miescie


No wlasnie, zwyczajny urlopowy dzien dzisiaj... postanowilam zatrzymac sie w Cumanie, poszwendac, poczuc klimat, wejsc do jakiegos muzeum, obejrzec architekture miasta, bo to najstarsze miasto w Am.Pld. Zostalo zalozone przez hiszpanskich konkwistadorow w 1521r - jak doczytalam. Ale niestety klika trzesien ziemii zniszczylo tu wiekszosc starych budowli...

Moje mozliwosci poruszania sie byly jednak nieco ograniczone, gdy chcialam przejsc sie na przystan i zapytalam o droge, gwaltownie mi zabroniono, bo na 100% mnie okradna po drodze. Przechwycil mnie przechodzacy koles i zaprowadzil do kolejki na busik, jadacy wlasnie na przystan... Potem postanowilam wybrac sie nieopodal na wzgorze z ruinami zamku, fortu (ktory przetrwal niejeden piracki atak) i starszy gosc - rowniez zapytany o droge - zapewnil mnie, ze jezeli nie wezme taxowki wroce obrabowana, bez plecaka. Przy czym musialam wysluchac kilku historii ostatnich rabunkow, ktore przytoczyl koles, zeby uwiarygodnic swoje przestrogi. Zasada zatem jest jedna - nie pojawiac sie tam gdzie nie ma ludzi... zlodzieje pojawiaja sie znienacka, wyskakuja np. z przejezdzajacego auta, wyrywaja co sie da i sie ulatniaja... nie ma szans na niepowodzenie ich akcji - jak zrozumialam.

Trzymajac kurczowo plecak przeszlam sie jeszcze raz najtloczniejsza ulica, gdzie sprzedaje sie wszystko... w czterech rzedach (stad ten tlok). Dwa rzedy budynkow po obu stronach ulicy z roznego rodzajami sklepow i uslugami i dwa rzedy bud i parasoli przed budynkami, gdzie oferuje sie nieco mniej wybredny towar i swiezo-smazona, goraca zywnosc z dymiacych garkuchni. Najciekawszym zjawiskiem bylo oferowanie uslug fryzjersko-kosmetycznych pod parasolami. Naliczylam conajmnej kilkanascie "parasoli" z dziewczynami robiacymi paznokcie, znaczy manikury, pedikury, z ktorych damulki chetnie korzystaly. I kilka zaimprowizowanych "salonow" fryzjerskich... kurcze, jak tu niewiele trzeba, zeby wykonac usluge i zarobic pare grosza bez wiekszych inwestycji...

Upal jest niemilosierny wiec chlodze sie tu i tam, gdzie tylko jakas klime maja... M.in w dobrej kafei gdzie zaprosilam sie na ogromny kawal ciacha ananasowego, slodkiego, mokrego, przepysznego i mocna, czarna, gesta kawe... Mniami. Zauwazylam tam, ze wszystkie panie zawsze trzymaja swoje torebki na kolanach, nie wypuszczajac ich z rak ani na chwile... Wiec i ja sciskam i mietole swoj plecak gdzies miedzy kolanami i kostkami (gdy tylko pamietam;).

Zakupilam lokalna gazete, zeby poczytac co tam zaszlo wczoraj. Otoz byl to strajk wkurzonej ludnosci, ktora juz od 4 dni jest odcieta od pradu (niby jakis transformator wysiadl czy cos) i wszyscy maja ich gdzies wiec zdesperowani wyszli na ulice. Ale ze gazeta rzadowa, napisano ze wkrotce pojawil sie przedstawiciel wladz aby nawiazac dialog z protestujacymi a o 10tej przybyli przedstawiciele firmy energetycznej (oczywiscie panstwowej) aby konstruktywnie rozwiazac problem. Dialog nawiazano, problem obiecano rozwiazac i wszystko juz bedzie dobrze, zeby biedni ludzie nie musieli uciekac sie do tego rodzaju drastycznych srodkow... Tak wlasnie napisano a przeciez o 15-16tej sama widzialam zadyme i strzelanine... No comments.

W tej samej gazecie pisza o rozpoczetym bezterminowym protescie ochroniarzy pilnujacych tejze firmy energetycznej, zatrudnionych jednak w odrebnej, prywatnej firmie ochroniarskiej, wykonujacej usugi dla Energetyki. Strajkuja, bo od miesiecy nie dostaja wyplat, jakies tam grosze od czasu do czasu, zeby ledwo przezyc a nawet i nie, bo sa po uszy zadluzeni... Napisano oczywiscie, ze to wina wlasciela tej prywatnej firmy (z ktorym nie udalo sie skontaktowac) i Energetyka nie ma nic wspolnego z niedola ochroniarzy... A mnie sie wydaje, ze ma, bo wiem od Delmara, ktory wykonuje jakies projekty dla firm rzadowych, ze oni bardzo marnie placa, znaczy, stawki sa OK ale wyplacaja kase z wielomiesiecznym opoznieniem...
I tak sobie jestem swiadkiem manipulacji informacji i rozwoju boliwarianskiej rewolucji Chaveza, ktora jest niczym innym tylko komunistyczna dyktatura:(

Tylko na dowod mojej wizyty w muzeum zalaczam zdjecie w nie bylejakim towarzystwie polpiersia de Sucre. Na ulicy raczej nie wyciagam aparatu...


Monday, August 17, 2009

Chwila grozy w drodze do Cumany



Zycie w luxusie za mna i wpadlam przez chwile w otchlan wenezuelskiego reality, tego najgorszego...

A chcialam tylko przetransferowac sie z Caripe do Cumany, miasteczka na wybrzezu. Okazalo sie to meczaca 3-etapowa podroza ´por puesto´, czyli wielkimi osobowymi krazownikami szos, zabierajacymi po 5 pasazerow. Na ostatnim etapie, kiedy dotarlismy juz do wybrzeza i poczulam morska bryze natrafilismy na korek. Nasz cwany kierowca, postanowil nie marnowac czasu, bo to przeciez kasa i ruszyl lewa strona, od czasu do czasu przepuszczajac auta, ktore niezbyt czesto nadjezdzaly z naprzeciwka. Bylam w sumie z niego dumna, bo korek okazal sie conajmniej 2-kilometrowy jak nie dluzszy a mi juz dawno skonczyla sie woda i nie chcialoby mi sie umierac z pragnienia w tym upale...

W pewnym momencie zblizylismy sie do miejsca powodu tego korka... Okazalo sie, ze byla to jakas blokada, manifestacja zupelnie niepokojowa, patrze, leca jakies butelki, dym, jakies krzyki, pelno policji i nagle slysze... strzaly! Ale siedze, jakby nigdy nic, jakby cos sie dzialo w flmie obok mnie, nie w miejscu w ktorym jestem (moze jakies petardy maja, mysle sobie) wiec koles co siedzial z boku szturcha mnie i uswiadamia, ze strzelaja! Z broni. Protestujacy czy policja pytam sie? Nikt nie wie... A rozlegly sie kolejne strzaly, tak, ze my w aucie schowalismy glowy miedzy kolana... (normalnie czulam sie jak nasz prezydent w Gruzji;). Ludzie gdzies tam uciekali, slysze tylko pytania czy ´hay muertos?´ Obok nas znalazl sie policyjny jeep i przez chwile przyszlo mi do glowy wychylic sie do nich, powiadomic ze ja tu jestem zzagranicy i czy aby mogliby mnie zabezpieczyc... Ale pomyslalam sobie, ze nie bede sie wyglupiac. Nie wiedzialam czy bedziemy sie cofac czy usilowac przejechac. Ale wygladala na to, ze policja strzalami na chwile rozpedzila blokade, bo kazali jechac i to szybko, szybko...

Ufffff... troche sie zestresowalam musze przyznac, nawet bardziej juz po akcji, niz przed... Chociaz myslalam sobie, ze niby dlaczego ma mi sie cos przytrafic w takim ulicznym incydencie. Zatem prosze sie o mnie nie martwic, bo nic mi sie nie przytrafi. Te chwile grozy dostarczyly mi juz wystarczajaco duzo emocji... Jutro plaza albo ramiona Delmara.

Dotarlismy do centrum Cumany a tu maniestacja, tym razem pokojowa, polityczna, czerwone czapeczki, przmowy i hiciory, w ktorych refren wplecione sa slowa "Que viva Chavez, Que viva Chavez", nawet niezle wpada w ucho... Megafony nap... na maxa, ze slychac ich w calym miescie.

Znalazlam szybko hotel, upewnilam sie, ze jakby co, to moga mi tam wymienic moje ostatnie USD (ale jeszcze nie wiem za ile) i przedarlam sie - straszne tlumy tutaj - do banku Mercantil, zeby sprawdzic czy obsluguje karty Visa - na szczescie tak... Wyplacilam troche kasy po zlodziejskim kursie ale nie mialam wyjscia, bo bylam prawie bez grosza...

Potem nie odpuscialam sobie spaceru wokol Chavezowgo wiecu i weszlam do kafei internetowej dokladnie naprzeciwko i stad do Was pisze. I leb mi peka od tych megafonowych, krzyczacych przemowien... cigle tyko slysze socialismo albo socialismo y patria o murte czyli text zapozyczony od CheGuevary. Normalnie NIE-DO-WIARY jakie klimaty....
I musze juz konczyc, bo zamykaja...




Cueva del Guacharo i ostatnie popoludnie w Caripe





Okazalo sie, ze Cueva del Guacharo jest 2-ga (nie 1-sza) najwieksza jaskinia Wenezueli o dlugosci ok. 10km. Wycieczki wpuszcza sie na 1.2 km ale tym razem udalo nam sie wejsc tylo na 0.5 km, bo dalej juz byla woda po pas (za bardzo padalo ostatnimi dniami).
Jaskinia jest narawde imponujaca a przede wszystkim prze-o-gro-mna. Kolejna zdumiewajaca rzecz, miejsce - po wodospadah Canaimy - stworzone tu przez nature...
Podczas przemarszu, kapalo nam cos na lby a spokoj zaklocaly wrzeszczace ptaki Guacharos, latajace nad naszymi glowami. Przewodnik ¨uspokoil¨ nas, ze 99% tego co na nas kapie to jest woda... pozostaly 1% mozemy sie domyslec co ;) Nasz jaskiniowy guru wskazal nam kilka naturalnych "rzezb" ze stalaktytow, stalagmitow jak np. palme, tranczaca pare, jezyk krowy (lub tesciowej) czy trabe slonia. Ksztalt traby slonia nie byl tak jednoznacza i przewdonik poprosil o pozostawienie tego sin comentrios jezeli komus przypomina to cos innego...
Widzielismy tez jednego zmoklego szczura, jednego raka i kilka rybek w malym bajorku. I slabe, skulone lub martwe guacharos - efekt naturalnej selekcji - jak wyjasnil przewodnik.
Po wyjsciu szofer mnie odebral i odstawil do hacjendy. Jako, ze byla niedziela, prawie nikogo innego wsrod gosci, sam Alfredo przygotowal mi obiad. Troche pogadalismy, okazalo sie ze wokol Casa de la Hacienda ma ok 80ha, na ktorej uprawia glownie kawe a sama casa ma 120 lat i od pokolen nalezy do rodziny jego zony (niedgys byli 7mym exporterem kawy z Wenezueli). A Alfredo prowadzi inne biznesy, kiedys studiowal w Hiszpanii i obecnie ma Espanolska restauraje w Caracas specjalizujaca sie w paellas. Niegdys byl prezesem organizacji exporterow Wenezuelskich, organizowal targi i wyjazdy biznesmenow wenezeuelskich w poszukiwaniu nowych kntrahentow - ale to zanim Chaves odizolowal kraj... Teraz najchetnie sprzedalby caly majatek (ale za twrda walute) i przeniosl do Panamy czy na Dominikane... Na scianie rzeczywisce wisi tablica "na sprzedaz".
Alfredo mowi, ze ten pojeb (znaczy Chavez w moim wolnym tlumaczeniu) jakis miesiac temu zakazal bankom pewnych transakcji zagranicznych i czesc kart kredytowych sie juz nie obsluguje (na pewno American Express) czym wprowadzil mnie w niemaly niepokoj...
Potem, zeby podbudowac moja ostatnio marna kondycje postanowilam pojsc pobiegac. Miguel, koles od wszyskiego m.in. od ochrony, upewniwszy sie czy wiem co czynie i o ktorej wroce mnie wypuscil. Czas na jogging okazal sie srednio trafiony, bo poznym niedzielnym popoludniem rodziny wylegly przed domy a ja przebiegalam przez pueblo o dzwiecznie brzmiacej nazwie Sabana da las piedras (po polsku nie brzmi tak milutko: przescierado z kamieni). Musialam wiec biec szybko, lekko, bez zadyszki, z usmiechem, klaniaja sie od czasu do czasu starszyznie, zeby nie mysleli, ze jakis zagraniczny buc ze mnie... Nie bylo zatem latwo, a jeszcze droga pelna pagorkow, zajechalam sie na maxa i bylam szczesliwa:)

Sunday, August 16, 2009

Wladca czasu (i Wenezueli)


Nie wiem czy zauwazyliscie, ze roznica czasu pomiedzy Europa i Wenezuela wynosi 6,5 godz...
Wyczytalam to juz w samolocie na ekranie podajacym roznice w czase pomiedzy miejscem wylotu i przelotu i nie chcialo mi sie w to wierzyc, bo niby skad sie wzielo te pol godziny... Zawsze i wszedzie (o ile sie orientuje) roznice sa zaokraglane do pelnych godzin. Tym bardziej ze bywalam tu wczesniej i zadnej pol godziny nie bylo...
No ale teraz juz jest! Otoz pewnego dnia Chavez wzial i zauwazyl, ze Caracas lezy dokladnie w polowie drogi pomiedzy dwoma poludnikami. Skoro tak, to dlaczego ma naginac czas do jednego z nich - chyba pomyslal sobie... I pewnego dnia, jakos w polowie ubieglego roku oglosil zmiane czasu w kraju o pol godziny. Taaaa, i kto mowil,ze nie mozna sie przemieszczac w czasie;) Sprawil tym wiele klopotow ludziom a szczegolnie firmom ale coz... wyglada na to, ze ON, tu, w Wezezueli moze wszystko...

"Oliwkowy Labirynt" Eduarda Mendozy


Polecam wszystkim pragnacym rozrywki te lekture. Jak inne ksiazki tego autora, bo koles ma niesamowite poczucie humoru i pisze takim textem, ze nieraz wybuchalam smiechem (wiec nie czytam jej w autobusie...) Fsamras na letnie popoludnie. Az szkoda, ze tak szybko wchodzi...

All inclusive w Caripe



Caripe to niewielkie miasteczko w stanie Monaga, polozone w cudownie zielonej, spokojnej dolinie. Zycie toczy sie tu w innym tempie, duuuzo wolniej mam wrazenie. Ziemia daje tu ludziom wszystko co potrzebuja, bo uprawia sie po prostu wszystko: kawe, pomarancze, papaje, truskawki, wszystkie warzywa... itd.itp.
Wpadaja tu rowniez rzesze turystow ze wzgledu na Cueva del Guacharo najwieksza jaskinie w Wenezueli, o ktorej napisze wiecej jak juz ja zobacze.
Ja wyladowalam w Casa de las Haciendas, do ktorej skierowal mnie moj drogi przyjaciel Delmar, ktory telefonicznie pilotowal moj przejazd. A Casa de Las Haciendas jest dosc exclusywnym pensjonatem kawalek za miastem, ktorego wlascicielem jest znajomy Delmara. Nie bede komentowac standardu pokojow, nadmienie tylko, ze sa nawet jednorazowe kapcie... Delmar z kazdym dniem przedobrza;) Aha, wszysko jest oczywiscie przez niego zaplacone. Zamowil dla mnie starndard w wersji a la princessa, znaczy maja mnie traktowac jak ksiezniczke... Wyobrazacie sobie??? Jaka hanba dla mojej survivalowej duszy?;)
Wiec jak przybylam czekal juz na mnie pozny lunch i dwupokojowy apartament. Potem zepsulam kran i trzeba bylo na zawsze zakrecic zimna wode nad zlewem i w zwiazku z tym... zmieniono mi pokoj. I zebym nie daj Boze sie za bardzo nie skalala jakims wysilkiem panie od obslugi mialy przeniesc moje rzeczy... ale sie rzucilam i udalo mi sie wyrwac i przeniesc przynajmniej te najbardziej smierdzace;) Potem Alfredo (wlascicel, ktory normalnie mieszka w Caracas a tu wpada od czasu do czasu) pokazal mi dosc bogaty ogrod warzywny i uwierzylam, ze serwowane przez nich salatki skladaja sie z warzyw z ich wlasnego ogrodka. Na moja prosbe Alfredo wskazal kierunek, w ktorym moglam sie udac na samodzielna przechadzke uprzedzajac, ze jast mokro slisko i zebym moze sobie moze odpuscila...
A droga wiodla na wzgorze, byla gliniasta, jakby wydrazana w buszu i istotnie nielatwa, splywaly nia potoki wody po ostrej ulewie. Okazalo sie, ze raptem pare dni temu Alfredo ja zrobil, zeby moc zbierac kawe... Spacer byl mily - poczulam sie przez chwile taka wolna - ale nie przeciagalam go, bo znajac zycie - pomyslalam sobie - beda sie martwic. Zawrocilam jeszcze w takim momencie zeby dotrzec spowrotem (tak sie pisze spowrotem?) zanim zacznie zapadac zmierzch, czyli przed 18ta. Na rogu chlopcy juz mnie poinformowali, ze Alfredo mnie szukal... jaki stres...
Potem jeszcze kolacja i bylo mi tak smutno jakos bo niby wszystko bien bonito ale nudno, nic sie nie dzieje, spokojnie... pozostala mi tylko lektura.
A rano po sniadaniu jedna z pan zamowila mi taxi do jaskini. Mowie, ze potem chce do miasta do kafei internetowej. Ale, ze jest niedziela i wszystko jest otwarte krocej to lepiej najpierw kafeja internetowa a potem jaskinia - taki jest plan. I slysze jak mowi do szofera, za ma mnie nie odstepowac ani na minute... Znaczy ma mnie zawiesc do kafei, poczekac te godzine czy ile mi tam zejdzie.. zawiezc do jaskini, poczekac i odwiezc na obiad... Czyli mam dzis wlasnego szofera i ochroniarza w jednej osobie... po tylu latach samotnej wloczegi i to w takiej spokojnej -wydawaloby sie- okolicy... Toz to zamach na moja wolnosc! Jutro sie stad zmywam;)

Na zdjeciu ja i moja stopa w jednorazowym kapciu hotelowym i widok na rajska doline Caripe...



Friday, August 14, 2009

W szybkim skrocie o Salto Angel trip




















































Zrobilam to czego nie zrobilam 3 lata temu... zaliczylam Salto Angel i Canaime.

Zamykaja zaraz kafeje wiec niniejszym, w skrocie, przedstawiam mysli dnia z 3dniowej wyprawy.

Dzien 1: plyniemy. Mysl dnia: szkurde tyle zachodu zeby zobaczyc jakis tam najdluzszy wodospad swiata, bez sensu..
Dzien 2: zanurzylam sie w wodzie najdluzszego wodospadu swiata. Mysl dnia: dla takich chwil warto zyc :)
Dzien 3. wloczymy sie po (a raczej pod) wodospadach Canaimy. Mysl dnia: za cholere ani zdjeciami ani slowami nie bede w stanie opowiedziec Wam jak bardzo tam jest pieknie...

W kolejnej wolnej chwili napisze wiecej jak bylo.

Ze spraw logistycznych: Tymczasem zmuszona jestem spedzic kolejna noc w Ciudad Bolivar bo nie bylo juz miejsc na nocny autobus do Caracas czy gdziekolwiek... Ale na Placu Bolivar jest wlasnie koncert jakiejs grupy kubanskiej to chociaz pojde sie zalapac. Na jutro na 9ta mam bilet do Cumany i niestety spedze wiekszosc dnia w autobusie... W sumie teraz mysle, ze powinnam pojechac do Maturin ale nie wiem czy uda mi sie wymienic bilet.
Hasta luego.

Wednesday, August 12, 2009

czy czlowiek moze nauczyc sie czekac?


Otwieram nowy watek do dyskusji... kwitnac na lotnisku od niemal 2 godzin po pobudce o nieludzkiej godzinie 6tej...
i wciaz nie wiadomo na ktora awionetke sie zalapie (5 osob tylko wchodzi).
Wyglada mi na to, ze Salto Angel to niezle prosperujacy busieness turystyczny, chyba setki ludzi przewijaja sie dziennie.
W ten spodob przypomnialam sobie dlaczego nie zaliczylam tego punktu programu poprzednim razem..
.
No ale jest tam podobno absolutnie fantastycznie
wiec wezme sie w garsc i sprobuje to przezyc... nawet to czekanie:)

Besos y abrazos
! Jak wszystko pojdzie jak trzeba wracam za 3 dni..

Tuesday, August 11, 2009

Ciudad Bolivar update


A dzis nic szczegolnego sie nie wydarzylo. Mialam tylko okazje samodzielnie zanurzyc sie w reality i rozpoznac nieco rynek. Bylo ciezko, bo ciezko bylo przebic sie przez powietrze. Geste i gorace, co przy palacym sloncu odbieralo chec do czegokolwiek… A jeszcze o poranku byla sciana deszczu…
Dla przyzwoitosci zaliczylam Plaza de Bolivar, serce kazdego poludniowoamerykanskiego miasta i obejrzalam katedre (ale tylko z wierzchu) i zastanawialam sie gdzie do cholery sa ludzie ktorych tam nie bylo…
Okazalo sie, ze wszyscy byli na nabrzezu Orinoko, bo trwa tzw ´feria de Orinoko´ i na te okolicznosc trwal jarmark czy rynek ciagnacy sie przez jakies 2 km, tetniacy ogluszajaca muza, pelen absolutnie wszystkich mozliwych produktow (Gosia, nawet kolorowe soczewki mieli!) a na co drugim stoisku produktem komplementarnym bylo zmrozone piwo.
Ratowalam sie czy raczej reanimowalam sie tymze zmrozonym piwem (naprawde zmrozonym!) i wizytami w klimatyzowanych knajpach, kafejach internetowych czy salonie de belleza, gdzie przyciachalam sobie wlosy. Tu w ogole nie wspomne, ze zaplacilam 3x tyle ile powiedziano mi, ze kosztuje sciecie, bo pani doliczyla wszelkie inne mozliwe czynnosci, ktore nie byly bezposrednio zwiazane z trzymaniem nozyczek w dloni… ale wywalczylam jakies 20 % z powrotem...

Generalnie, okazuje sie, ze zbyt tanio to tu nie jest… ale nic dziwnego skoro w kraju niewiele sie produkuje a wiekszosc produktow na polkach w supermarkecie to towary importowane… Jednakze milym odkryciem dnia jest tanie piwo (mala puszka 4blv=4sek=1,6pln=) i ksiazki - kupilam 3 szt za 9blv (=9sek=3,6); ale ksiazki byly dotowane przez organizacje ´pies i zaba´ (perro y rana) moze dlatego…
Tak wiec jak bede musiala klepac biede bo wydaniu przywiezionego cashu zawisne w hamaku w towarzystwie zgrzewki piwa i bede usilowala pojac literatura wezezuelska…

Taki prawie all inclusive trwa… bo okazalo sie ze spie w pokoju goscinnym w ogromnej willi wlascicieli tej agencji turystycznej, ktora mnie zabiera jutro do Canaimy. Zapewniono mi nawet mile towarzystwo do kolacji 20letniego siostrzenca wlascicieli:) Zeszlo nam troche na tematy polityczne i sie dowiedzialam, ze ludzie mowia, ze jedynym wyjsciem z obecnej szalonej dyktatury Chaveza jest jego zabojstwo… No i pomyslalam sobie, ze maja racje....


Ide spac, bo jutro pobudka o... 6tej! ;(

La Isla Bonita



Teraz bedzie troche niechronologicznie bo cofne sie nieco w czasie do sprzed-wyjazdu (jeszcze pozniej bedzie tu wzmianka o poruszaniu sie w czasie w Wenezueli..)

La isla bonita, czyli piekna wyspa… ale to nie zaden moj kierunek wakacyjny to tylko utwor Madonny, dla ktorego warto bylo pojsc na jej koncert w sobotni wieczor w Geteborgu. W nowej aranzacji pierwsze skrzypce (zaraz po Madonnie) gral skrzypek (jakby wyciety ze skrzypka na dachu:) a w tle gdzies tam pobrzmiewal acordeón jak to grali i bylo jakos tak bardzo kolorowo i wesolo na scenie… Ale to trzeba bylo zobaczyc i uslyszec… Absolutnie the best of… W zwiazku z tym wybaczylam Madonnie jej niewybaczalny 1.5 godzinny obsuw, ktory nadwyrezyl moja cierpliwosc conajmniej kilkukrotnie (a jak dlugo oczekujac mozna grac - i przegrywac - w nozyce,kamien,papier czy tam w jakiegos marynarza;)
Tak w ogole nie zebym byla jakas zagorzala fanka Madonny ale skoro nadarzyla sie okazja to czemu nie doswiadczyc na wlasne uszy i oczy takiego show…
A koncert byl pojechany… mocny, glosny, intensywny… chyba uczta dla oczu, bo sama Madonna dala czadu na scenie prezentujac kondycje konia, jej tancerze tez.
Wiekszosc piosenek, ktore zagrala to byly stare hiciory (co nam - starszej mlodziezy - nawet odpowiadalo) ale w kompletnie nowej aranzacji. A to niektorym mniej odpowiadalo i chetniej wybraliby np. recital Hanny Banaszak... a ja mysle ze to byla super muza do biegania….


Wlasciwie to nawet nie bylam w koncertowym nastroju (jedno male piwo tylko) ale jak czlowiek ma wstac na drugi dzien o 4,15 a jeszcze po koncercie dopakowac plecak na 3 tyg to luz jest limitowany. Ale mysle, ze kluczem do rozrywki na tym koncercie istotnie moga byc odpowiednio dobrane ´zestawy kolekcjonerskie´ Edyta. Wiec zabezpiecz sie odpowiednio... A zeby zaoszczedzic Ci rozczarowania od razu mowie - nie licz na bisy..
Aha… Madonna powiedziala Szwedom ze sa ´sexuall´… ciekawe co powie Polakom i czy pozdrowi RadioMaryja;) Zdaj relacje Edyta i baw sie dobrze w Wwie!

na razie w Ciudad Bolivar ale prawie w drodze do Canaimy



No i jestem sobie w Ciudad Bolivar. Nie lubie tego miasta bo tu wlasnie niegdys przemoca usilowano skopiowac moja karte kredytowa… i nic wiecej stad nie pamietam. W sumie nie mialam tu zabawic zbyt wielu chwil tylko sie przetrasferowac do Canaimy. Delmar maniakalnie dopinal moja wycieczke na tip top wykonujac wczoraj okolo 10 telefonow do agencji. Normalnie czulam sie jak dziecko posylane na kolonie. Ale i tak na nic to sie zdalo… Na dworcu bylam okolo 5tej rano i okolo 6tej mial mnie ktos odebrac. Zadzwonili do mnie po 7mej, ze za 10 min beda i ostatecznie zgarnieto mnie o 8mej. Luzik… Po przetransferowaniu na lotnisko lokalne (bo do Canaimy trzeba leciec) okazalo sie z sa problemy logistyczne, i ze nie dadza rady i ze polece jutro i czy OK? Hotel z kolacja za free w zwiazku z tym. Poniewaz bylo mi absolutnie wszystko jedno ku uldze pani z agencji zgodzilam sie uprzejmie bez krzty rozczarowania na mojej twarzy i teraz siedze i czekam az posprzataja pokoj. Dopadlam do kompa na ktorym trenuje swoja cierpliwosc bo tak wolnej maszyny nie widzialam od bodaj 10ciu lat…

W ramach programu ´bezpieczne wakacje´ Delmar zakupil mi komorke. Mam nadzieje, ze nie zgubie… Jakby co to jest moj nr +584241726973. To jakis Alcatel i ciagle pracuje nad rozszyfrowaniem jak sie go obsluguje.
Wczoraj jeszcze zabral mnie na fantastyczna kolacje z muza live oczywiscie. Chyba jeszcze nigdy nie jadlam takiego miecha… i pierwszy raz sprobowalalam tez Cachapa de hoja to taki slodki placek-walek kukurydziany z serkiem a la mozzarella (queso telito)… Potem zapakowal mnie do autobusu (na prywatnym dwocu funkcjonujacym zupelnie tak jak male lotnisko - bardzo podobne procedury) i kazal dzwonic do siebie en qualqiera cosa… W miedzyczasie uruchomi swoj network znajomych zeby zapytac o jakas wyprawe po dzungli w okolicach Puerto Ayacucho, bo to moj nastepny kierunek. Mam nadzieje, ze mu sie nie uda… bo naprawde zrobi sie piekielnie nudno.

No i coz... przez pierwsze prawie 2 dni wytarzalam sie w burzuazyjnym swiecie Wenezeueli wloczac sie po oligarchistycznych lub imperialistycznych (tak zwanych przez Chaveza) knajpach Caracas z horrendalnym cenami. Tymczasem moj budzet nie uszczuplal przez ten czas ani o Bolivara. Dopiero przed wyjazdem Delmar wymienil mi wieksza czesc kasy (wczesniej dal mi kieszonkowe jakbym potrzebowala;). Ale moj budzet uszupleje znacznie w ciagu najblizszych 3 dni, bo Canaima i Salto Angel bedzie mnie kosztowac polowe calej gotowki, ktora ze soba wzielam:( No ale to trzeba zobaczyc…
Tymczasem dzis mam wolny dzien , z ktorym nie wiem jeszcze co zrobie. Zaczne od prysznica chyba.

Monday, August 10, 2009

Caracas - Niemalze Welcome Home...













Lot minal calkiem OK, pomimo ze lecialam AirFrance udalo sie dotrzec do celu. Troche spalam w miedzyczasie a poza tym bylam calkowicie znudzona wertujac wzdluz i wszerz przewodnik a po 2 buteleczkach wina wprowadzilam sie w stan, w ktorym usilowalam odpowiedziec sobie na pytanie po co ja w ogole tam lece w sumie nad Baltykiem tez moze byc OK;) Ale po wyladowaniu poziom adrenaliny znacznie mi sie podniosl i wszystko wrocilo do normy. Sukcesem zakonczyly sie formalnosci imigracyjno - celne, trzeba bylo wypelnic skomplikowane formularze, w tym jeden dotyczacy swinskiej grypy, gdzie musialam zdeklarowac czy mam (lub nie mam): kaszel, goraczke, bol glowy i czy kicham (serio!). Poczulam sie nagle mega-zdrowo patrzac w oczy panom bogom, czyli urzednikom dosc opieszale stawiajacym pieczatki. Wszystko poszlo gladko, wkraczam na hale, gdzie przybywajacych oczekiwaly tllumy ludzi, rozgladam sie i widze machajaca reke. Jak milo jak ktos czeka na ciebie na lotnisku.... A czekal na mnie Delmar, stary znajomy, poznany 3 lata temu w Barinas (chyba opisalam to tutaj w notatkach z Wenezueli).Widzielismy sie rowniez 2 lata temu jak transferowalam sie z Kolumbii przez Cracas do Europy (nie opisalam bo po powrocie juz mi sie nie chcialo).
Dalam cynk Delmarowi, ze przyjezdzam a ten wzial ode mnie nr i godz lotu i napisal, ze nie moze obiecac ale postara sie mnie odebrac z lotniska. Ulzylo mi mocno, bo nie lubie tego lotniska w Caracas, pelnego cinkciarzy z ktorych uslug musialabym skorzystac i raczej na pewno zostalabym wyrolowana...Jak sie dowiedzialam oficjalny kurs USD to 2.5 Bolivarow a na czarnym rynku ok 7!!! Swoja karte kredytowa moge gleboko schowac do plecaka... Ubolewam tylko, ze wzielam za malo cashu:(
Oprocz tego, ze Delmar sprawil mi niespodzianke samym soba to w aucie czekaly na mnie soczyste, slodkie, pachnace mango ' cala reklamowka!!! A ze ja mango uwielbiam jak kon owies od razu wbilam zeby w najwieksze a sok splywal mi po brodzie, szyi i koszulce co mi w ogole nie przeszkadzalo;) Ale to jeszcze nie wszystko. Nastepnie kolega zabral mnie do fantastycznej, klimatycznej knajpy gdzie przygrywali jego kumple na cuatro, basie, harfie i grzechotkach (czy jak sie to nazywa...). No i poczulam, ze jestem w Ameryce Poludniowej...Zaserwawono nam rybe (sadzac po wielkosci jakiegos wieloryba chyba) i salatke miedzy innymi z adwokata (akurat jest sezon, mniami:) i palmito czyli rdzenia mlodej palmy, ktory jest chrupki prawie jak marchewka a smakuje troche jak szparaki, ponoc hicior exportowy do Francji... tak zlecialo 4 czy 5 godzin... Potem Delmar (nic, ze po 2 giga-szklanach whiskacza) zawiozl mnie do wybranego przez siebie hotelu za ktory zaplacil, bo jestem jego gosciem... Rano przyjechal i zabral mnie na sniadanie (szklana super gestego soku z mango i arepa z miechem i jajkiem). W miedzyczasie zostal mi zabukowany 3dniowy trip na Salto Angel i pojechalismy kupic mi bilet na jakis luxusowy nocny autobus do Ciudad Bolivar skad zostane odebrana przez ludzi z Agencji turystycznej. Troche sprawy wymknely mi sie spod kontroli.. jakos tak bezwolnie poddalam sie procederowi zapewnienia mi bezpiecznych wakacji... Czuje sie na razie jak w bance... a juz bym chciala zanurzyc sie w otchlan reality...
A Delmar jest jegomosciem, spokojnie po 60tce, byl niegdys nauczycielem na uniwerku, wykladal elektryke ale nie kabelki w scianie tylko w sensie nauczania a od lat ma swoja firme, w ktorej zatrudnia 12 osob i zajmuje sie projektami jamimis zwiazanami z elektryka... (tyle zrozumialam).Mam chwile, przed kompem bo Delmar ma gdzies spotkanie... Moze jeszcze uda mi sie gdzies dopasc do maszyny w miedzyczasie. Jezeli nie, to plan jest taki, ze transferuje sie na pn wsch do Ciudad Bolivar i znikam na 3 dni w wodach wodospadu Salto Angel...