Thursday, August 28, 2008

Luz blues i zakupy w Otavalo


Dzisiejszy dzien byl jednym z najbardziej wyluzowanych… Zakupy, kawa, ciacha, superjedzenie to tu, to tam… Bez pospiechu, w zwolnionym tempie, zadnego polowania z aparatem, choc sceneria Otavalo az sie o to prosi, nie zrobilam ani jednego zdjecia…
Cala poprzednia noc spedzilam w autobusie do Quito ale nie chcialo mi sie tam zostac. Po wygranej walce z taxowkarzem podczas tranfserowania sie z jednego na dworca na drugi (poszlo jak zwykle o pieniadze, najpierw wmawial mi, ze jest strajk wszystkich autobusow – a byl tylko tych miejskich - zeby wyludzic kurs do Otavalo za kosmiczna kase a potem doliczyl sobie dolara za wjazd/oplate dworcowa; ale ja nie daje sie juz tak latwo frajerowac tym naciagaczom i wyrwigroszom:) przyjechalam do oddalonego o 2 godziny Otavalo – glownie po to zeby kupic tu hamak. Nie zeby w calym Quito nie bylo hamakow… ale dla mnie male miasta maja jednak wiecej uroku a Quito zostawiam na jutro.
Kupilam hamak na Plaza de Poncho a przy okazji: 2 swetry (nie moglam zdecydowac sie a kolor), 3 koszulki, ponczo i torbe zeby to wszystko zapakowac. Hehe znowu beda mialy mole co jesc;) Aha i jeszcze wazonik, ktorego pewnie nie dowiaze w calosci i jeszcze 5 plytek CD... Potem wyskoczylam do Cotacachi i kupilam torebki. Trzy. Wszystko dla siebie, bardzo samolubnie (znaczy sie, prosze nie oczekiwac prezentow;).

No ale dobra - jutro - dla Was dzis - ostatnia szansa na przeslanie mi listy zakupow jakby ktos cos bardzo potrzebowal z Ekwadoru:) Gosia, przysiegam nie bylo wioskowych melonikow w Otavalo!
Pedro nie mogl mi towarzyszyc przy zakupach tak jak sie umowilismy, bo pojechal kupowac towar do Peru, wiec zapewne placilam podwojne stawki. Mimo wszystko oplacalo sie – i im i mnie:) Bo chyba jeszcze nie wspomnialam, ze generalnie tu w Ekwadorze jest bardzo tanio. Sztuka tylko nie jest tania... no wlasnie, jutro mam nadzieje sfinalizowac zakup obrazow - mam nadzieje ze zastane przesylke na poczcie...

Isla de la Plata. Po prostu przyroda…wieloryby, ryby, zolwie i ptaki





























Wyspa Srebra (Isla de la Plata) nie szczegolnie mnie oczarowala ale tez nie spodziewalam sie za wiele po niej… Dopiero na miejscu wyjasniono nam geneze jej nazwy – wczesniej wiedzialam, ze wg legendy bylo to miejsce, gdzie piraci skrywali swoje skarby. Przewodniczka zdradzila jednak, ze chodzi o to, ze mieszka tam duzo ptakow, ktore na skalach zostawiaja swoje odchody, ktore jak wiadomo bieleja i ktore noca przy swietle, pelni ksiezyca daja blask niczym srebro… Ta wersja sredni mi sie podobala;)
Jednak calodniowa wycieczka byla OK, bo towarzyszylyly nam inne atrakcje.
Najwieksza bylo towarzystwo brykajacych w wodach Pacyfiku wielorybow. Wieloryby przyplywaja tutaj na 3 miesiace z zimniejszejszego Poludnia rozmnazac sie. Podczas ponad 2godzinnego rejsu wielokrotnie zatrzymywalismy sie zeby poobserwowac lekko wynurzajace swoje cielska niemal 40-tonowe bestie lub nieco mniejsze - wysoko skaczace. Suuuper, niezwykle widowisko, tylko zaklocone stresem zwiazanym z proba sfotografowania jego. Dziesiatki zdjec wod Pacyfiku pozostana pamiatka tylko dla mnie. Tylko ja po wytezeniu pamieci bede w stanie dostrzec czy moze wyobrazic sobie to, co na nich tak naprawde mialo byc;)
Po wyspie wloczylismy sie ponad dwie godziny spotykajac na swojej sciezce setki ptakow. Najfajniejsze czy najbardziej fotogieniczne byly takie niebieskonogie, mialy rzeczywiscie blekitne stopy z blona jak kaczki pomiedzy pazurami, dosc madre, wyrazne oczy i poruszaly sie troche jak pingwiny. Prawie zawsze w parach.
Inne byly akurat w okresie legowym i parskaly czy syczaly na nas dosc nieprzyjaznie, pewnie dlatego, ze siedzialy wlasnie na jajach albo szarych, nieopierzonych wlasnie wyleglych pisklakach. Gniazda byly wszedzie, czesto na srodku sciezki wiec trzeba bylo probowac je obejsc w miare z daleka… Niektore pisklaki nieporadnie stawialy juz pierwsze kroki… A nieopierzone pisklaki to moj ulubiony, zabawny widok;)
Potem po powrocie do lodzi, jak lekko odbilismy od brzegu, dostalismy owoce do przegryzki i nie bez celu byly wsrod nich arbuzy. Skorki od arbuzow okazaly sie przysmakiem zolwi wodnych, ktore otoczyly nas i wynurzaly lebki zeby porwac swoj skrawek skorki. Zjadly wszystko i odplynely bez slowa… przy czym musze nadmienic, ze poruszaly sie w jak najbardziej nie-zolwim tempie a wrecz przeciwnie.
Pozniej przyszedl czas na snorkeling. Z innej strony wyspy, nie wszyscy reflektowali, bo bylo dosc chlodno. A ze to miala byc moja ostatnia kapiel w Pacyfiku ja nie mialam wyjscia… I bardzo dobrze, bo bylo pieknie. Moze nie az tak bajecznie jak w Morzu Czerwonym ale byly koralowce, setki kolorowych rybek i sporych ryb. Potem byl juz 2-godzinny, mniej przyjemny powrot, bo Pacyfik przestal byc spokojny. Rzucalo nami jak lupinka od orzecha a fale zalewaly poklad, ja dalam rade ale cztery osoby wisialy na burcie zwracajac… O tyle dobrze, ze przy niespokojnych wodach wieloryby tez sa bardziej aktywne i mielismy okazje jeszcze sobie na nie popatrzec...








Tuesday, August 26, 2008

Cañar, Ingapirka, Guayaquil – w biegu i spacerem…





























Z Cuenki dojechalam do miasteczka Cañar, zeby zlapac bus do Ingapirki. Byla niedziela a w Cañar w ten dzien odbywa sie rynek, na ktory zjezdzaja campesinos z okolicznych wiosek. Przewazaly wystrojone wiesniaczki w tradycyjnych kolorowych strojach i w melonikach, chyba bylam tam jedyna bez kapelusza. W wiekszosci przypadkow to byly biale meloniki z dwoma pomponikami zwisajacymi z boku. To bylo bardzo barwne widowisko dla mnie wiec dalam sobie z dwie godziny na nasycenie wzroku tym folklorem. Chociaz nie czulam sie tam komfortowo, bez kapelusza, z aparatem i w ogole nie stamtad. Potem bylo mi to dane jeszcze blizej obcowac z lokalesami - w autobusie do Ingapirki - gdzie zapakowali sie z workami zakupow badz z inwentarzem. Siedzaca obok mnie babka miala w reklamowce na kolanach trzy dorastajace kurczaki. A po drodze dzieciaki urzadzily sobie rozrywke ze mnie, zaczepiajac mnie, to chcac zdjecia to sie chowajac albo probujac wyrwac czy zadrapac mi aparat.

W koncu dojechalam do Ingapirki, pozostalosci po inkaskiej expansji w koncu XVw, ulokowanej na ponad 3100m. Daleko jej do Machu Pichu ale pozostaly wysokie mury swiatyni slonca i sporo duzo nizszych komplexu innych budynkow. Hiszpancy kolonisci, barbarzyncy, rozebrali wiekszosc budowli zeby miec material na budowe kosciolow… Ingapirke zwiedzilam po japonsku, tzn bardzo szybko, idac i trzaskajac foty wokol siebie – w pol godziny zamiast dwoch.
Dotarlam tam pozno, powoli zaczynalo zmierzchac a ja chcialam sie jeszcze tego wieczora stamtad wydostac. A to nie bylo latwe… Najpierw gosc mnie podrzucil pickupem do puebla ElTombo, chcial 5usd, umowilismy sie na 4usd a jak dojechalismy chcial znowu 5. Dostal 4, zarzucilam plecak jeden i drugi i poszlam sobie. Po chwili zorientowalam sie, ze zostawilam polar w aucie… ale auto zniknelo blyskawicznie, nie liczylam na uprzejmosc tego goscia i zwrot zguby… Wkurzona (nowy, fajny ten polar byl a stara kurtke wyrzucilam sama po Cotopaxi), stalam i marzlam przy drodze czekajac na autobus do Guayaquil. Prawie dwie godziny. Ciemno, zimno makabrycznie (wysokosc ok 3000m), towarzyszyl mi koles, ktoremu nie wiedzialam czy moge zaufac -mowili mi ze tym pueblu tez mam uwazac - (zeby np popilnowal mi plecak) ale okazal sie w porzadku, zadbal o mnie i nawet skolowal goraca kawe.
W koncu nadjechal autobus, zgarnal mnie a biletowy wzial ode mnie 10usd i przez cala droge zwlekal zeby wydac mi reszte. Myslal chyba, ze zapomne albo sobie odpuszcze. Juz w G. dopadam go i pytam gdzie moja reszta. Opieszale dal mi 4usd, conajmniej 1usd za malo i sie ulotnil. Szczerze zalowalam, ze nie uzylam przemocy… Ciezkie jest czasem zycie gringi w latynoskiej “dzunglii”. Nie chodzi o kase ale o sam fakt naciagania, co doprowadza mnie do szalu. Szczegolnie jak sie skumuluja takie akcje w jednym dniu.

Bylo po pierwszej w nocy jak dojechalismy do Guayaquil, biore taxowke, negocjuje na 3.5usd. Dojezdzamy do hotelu a ten mowi ze 4usd, bo musial zaplacic podatek dworcowy a myslal, ze nie bedzie musial, bo byl tam krotko itp… To bylo za duzo jak na jeden dzien – i dla nedznej poldolarowki - przez 5 minut okupowalam taxowke, az gosc odpuscilJ Dosc idiotyczne, tym bardzej ze zostawial mnie pod hotelem, w ktory doba kosztuje 30usd – najdrozszym w jakim spalam dotychczas… ale dzialalam w afekcie;)
W Guayaquil wszystko okazalo sie ma ceny conajmniej dwukrotnie wyzsze… przynajmniej w centrum. Nie mialam w planie odwiedzac tego najwiekszego miasta w Ekwadorze, ok 2.4mln mieszkancow, bo coz tam o mnie. Ale poniewaz bylo na trasie a mialam zagwarantowanego osobistego przewodnika calkiem niebylejakiego to zatrzymalam sie. Towarzyszyl mi Francisco, ekwadorski marine, poznany na wybrzezu w Las Peñas, gdzie strzeze granicy od srony Pacyfiku, tzn nic nie robi. Wlasnie przyjechal do G. do domu na urlop. Polazilismy po centrum, potem promenada wzdluz wybrzeza na wzgorze, gdzie po pokonaniu 446 schodkow mozna zobaczyc panarorame niekonczacego sie miasta. Albo chlopakow grajacych w pilke i kibicujacych im kolegow, skrecajacych marihuane...
Powierze jest bardzo ciezkie w Guayaquil, bardzo wilgotne, nawet wolny spacer jest meczacy wiec wlasciwie wiekszosc czasu przesiedzielismy w barach, pochlaniajac zmroznego ekwadroskego Pilsnera.
Po drodze najciekawszy byl maly skwer, park de Igunas, gdzie mieszkalo wolno kilkanascie badz kilkadziesiat iguan, lazacych sobie po drzewach, trawnikach, chodnikach – nie moglam oderwac wzroku od tych kosmicznych kreatur – a maly stawek byl pelen zolwi.
Wykorzystalam jeszcze Francisco do pomocy w zakupach muzycznych i mam juz w plecaku kilkanascie plyt z rozna muza: salsa, merenge, vallento, bachato, marimba, reagge, latyno-pop, latyno-rock i trdycyjna muza ekwadorska. Bedzie czego sluchac przez pare tygodni, wspominajac blogie chwile ;)

Dzis przyjechalam do Puerto Lopez i wlasnie wykupilam calodniowa ´wycieczke´ na Isla de la Plata. To juz tak naprawde jeden z ostatnich punktow na biezaco pisanego programu…
Odnotowalam rowniez kolejna strate – tym razem zgubilam swoje czadowe p/sloneczne okulary;((( chyba na dworcu... alez bylam zla przez cale pol godziny! oczywiscie nie na siebie;)

Monday, August 25, 2008

Cuenca, troche kultury i sztuki. Tutaj uwiodlo mnie pewne slonce…


Przyjechalam o poranku do Cuenki, trzeciego co do wielkosci miasta w Ekwadorze. Droga z Macas – prawie 8godzin - to byla prawdziwa katorga, tak wyboista jakby wyciosana toporkiem. Praktycznie nie bylo mozliwosci sie zdrzemnac a po to wybralam nocny autobus... gdybym wiedziala jechalabym w dzien – przynajmniej nie ominelyby mnie widoki dzungli zmieniajacej sie z powrotem w gory... Mialam mala przygode wyjezdzajac z Macas, bo wsiadlam do autobusu innej linii, ktory tez jechal do Cuenki o tej samej godzinie ale to nie u nich kupilam bilet wiec po kontroli gdziec po drodze kierowcy zorganizowali akcje przerzutu mnie i mojego bagazu do wlasciwego autobusu. Za to musialam postawic kawe kierowcy, ktory potem czul sie zobowiazany pokazac mi Cuenke.
W Cuence na dworcu zostawilam bagaz, dajac sobie pare godzin na zachwycanie sie miastem by jeszcze przed wieczorem dotrzec do Ingapirki. Bylo przenikliwie zimno i padalo od czasu do czasu a ja w krotkich spodniach, sandalach – myslalam, ze sie ociepli jak nastanie dzien... W centrum po wywinieciu sie z lap kierowcy wloczylam sie szybkim krokiem po uliczkach kolonialnej Cuenki, ktora budzila sie dosc leniwie... byl sobotni poranek. Regularnie robilam sobie przerwy w spacerze zeby sie ogrzac – a to na kawe, a to na lunch a to na wydepilowanie nog goracym woskiem;)
Weszlam rowniez do muzeum sztuki wspolczesnej i wcale nie dlatego, ze akurat padal deszcz i bylo otwarte jak przechodzilam obok:) Moze nie byl to najtrafniejszy wybor biorac pod uwage moje wyedukowanie i zorientowanie w szuce wspolczesnej ale chcialam zobaczyc w co sie bawie obecnie artysci ekwadorscy. Byla akurat ekspozycja obumarlych drzew – rzezb (i pare innych rzeczy).
Cuenca – niesamowite miasto, klimatyczne, niezwykle urocze dzieki swojej kolonialnej zabudowie... ale czy cos niezwyklego moze mi sie tu przytrafic? Hmmm, jednak moze...

Po lunchu ide sobie jedna z uliczek, w pewnym momencie wychodzi starszy gosc i nawoluje – chooodz, wpadnij do galerii... Co mi zalezalo... Wchodze do niewielkiego pomieszczenia-galerii, pelnego ksiazek i obrazow. Przywital mnie Gustavo – autor wiekszosci prac - i jego zona Maria. Stwierdzili, ze nigdy nie goscili tu nikogo z Polski, dostalam kubek kawy i gadamy... Interesowalo ich co sie dzieje w Europie, szczegolnie konflikt gruzinsko – rosyjski. A w ogole co ja tutaj robie zapytuja... Ubolewali, ze po poludniu w sobote wiekszosc muzeow jest juz zamknieta ale wpadli na pomysl, ze przeciez koniecznie MUSZE zobaczyc Park Narodowy Cajas. Gustavo dzwoni do kumpla, tez malarza, co robi, i ze moze zrobimy sobie wycieczke do Cajas. Przyjezdza Kleber swoim jeepem, pakujemy sie cala ekipa i jedziemy za miasto, caly czas pnac sie w gore... Cuenca lezy na tej samej wysokosci co Quito (ok.2800m), Cajas siega niemal 4000m. Moim oczom ukazaly sie prawdziwe... alpejskie widoki, na prawde jakby male Alpy... ale bardziej magiczne, zielone, pelne malych lub wiekszych lagun, wodospadow, gestych lasow przechodzacych z czasem – a raczej wysokoscia – w paramo. Widzialm tutaj tez maly lasek drzew Polylepis... Wszystko to z okien auta, potem zatrzymalismy sie przy czyms w stylu schroniska, restauracji zapomnianej przez Boga... Wlasnie rozpalono ogien w kominku to mozna bylo sie ogrzac. Dla rozgrzewki zamowilismy Canelazo – tutjesza wersja herbatki z rumem – tylko mocniejsza, skladajaca sie z alkoholu z trzciny cukrowej z brazowym cukrem canela i gorcej wody z jakims ziolem (trago de caño, canela y agua de tipo). Rzeczywiscie rozgrzewa. Dostalismy tez po misce typowej zupy ziemniaczenej i talerz avas co queso (gotowany bob z kostkami sera a la mozzarella). Alez bylo milutko... wznoszac toasty za spotkanie i z okazji moich urodzin czas lecial dosc szybko. I nic dziwnego, ze zapomnialam, ze wlasnie chyba zamykaja przechowalnie bagazow z moim plecakiem... Zerwalismy sie, pojechalismy na terminal ale juz bylo ponad pol godziny po czasie i nikt tam na mnie nie czekal.
Nic to, musze pozostac w Cuence, nad czym w zasadzie nie ubolewam. Jedziemy do galerii, na jeszcze jedna kawe. Maria wyskoczyla po slodkie bulki a Gustavo grzebal w plytach, szukajac odpowiedniej muzy. Ja natomiast zaczelam grzebac w jego plotnach... No i stalo sie. W pewnym momencie zobaczylam cos, co po prostu kompletnie mnie oczarowalo, na maxa. Plotno, ktore, choc to wydawalo sie niemozliwe, wiedzialam, ze musze miec. Na zawsze, tak zeby patrzec na nie codziennie. To bylo Slonce, 9-ramienne, cudowne, mialo w sobie cos optymistycznego, jakas pozytywna energie. El sol „Inti” lub la flor del sol. Musze je miec... No i co tu zrobic... przeciez nie bede wloczyc sie po Ekwadorze z plecakiem i obrazem 130*130 pod pacha albo z wartoscowym rulonem, ktory zgubilabym conajmniej 3 razy przed wylotem.
Gustavo mowi mi cene, specjalna dla mnie... ale wcale nie niska. Ale ostatecznie nie wazne czy jest warte 10 razy wiecej, czy 10 razy mniej skoro ma mi dac szczescie:)
Posiedzielismy jeszcze z godzine albo dwie, Maria z wyksztalcenia filozof, z zawodu wykladowczyni literatury ekwadorskiej a do tego zaawansowana joginka ciekawie opowiadala o ich zyciu i perypetiach tu w Cuence w bardzo zrozumialym dla mnie hiszpanskim. Ja caly czas zerkalam na „moje slonce”, bo tak juz tytuowalam ten obraz, chociaz umowilsmy sie nazajutrz na sniadanie, zeby pogadac ostatecznie, czy biore Slonce.
W sobotni wieczor Cuenca tetnila zyciem, ja tylko wyskoczylam cos zjesc, bylam za bardzo zmeczona na wieczorna rozrywke, poza tym moje mysli byly pochloniete oczywiscie przez Slonce. Dezyzje w zasadzie podjelam od razu, zastanawialam jak to zrobic i czy starczy mi kasy....
Przy sniadaniu omowilismy interesy, oczywiscie taaak, obraz jest moj ale nie moge z nim podrozowac wiec Gustavo wysle mi go w rulonie (niestety trzeba bylo wyciagnac go z ram) na poczte w Quito, gdzie w piatek go odbiore. Ze wzgledu na dzienny limit zaplacilam czesc kasy, reszte wplace na konto przed odlotem. Oni ufaja mnie, ja im.
Wloczymy sie jeszcze po Cuence, zebym zobaczyla co ciekawsze budowle, Maria wyciaga mnie do olbrzymiej Katedry i jednego z kosciolow - w obu akurat msza leciala, niedziela.... Gustavo do jednej z kolonialnej restauracj, gdzie wisi jego obraz, wypozyczony, przedstawiajacy Ksiezyc. Slonce i Ksiezyc stanowia pewna nierozerwalna calosc dla niego, musze wziac tez Ksiezyc... zaplace kiedys jak bede miala kase... Ksiezyc, tez fantastyczny, jednak nie porwal mnie az tak bardzo ale dooobra.
Gustavo – prawdziwy artsta – cierpi, gdy sprzedaje swoje prace – ale z tego zyja... pisze dedykacje na odrocie obu obrazow. Sa juz moje. Tymczasem juz poludnie, musze juz isc, odebrac bagaz i lapac autobus do Ingapirca.
Po prostu nie do wiary... kto by pomyslal, ze tu w Cuence poznam tak fantastycznych, cieplych ludzi, ze prosto z dzungli wpadne w objecia sztuki, no i ze – a to juz prawdziwe szalenstwo – zakupie obraz. A nawet dwa:)))
Zegnamy sie w serdeczosciach jak starzy dobrzy znajomi... moze sie kiedys spotkamy...
Gustavo ma w planach wystawe w Paryzu i Brukseli w przyszlym roku, wiec moze...

Mam obsuw w relacjach - po poludniu zwiedzilam inkaskie ruiny Ingapirka (o czym moze potem) a dzis jestem juz w Guayaquil (pld.wybrzeze), gdzie mam spotkac znajomego poznanego w Las Peñas to moze pokaze mi miasto.

Friday, August 22, 2008

Uwaga!!! FOTKI ponizej...


Wygospodarowalam chwile - a ciezko bylo, bo rece wciaz mam zajete drapaniem ukaszen po komarach:) - podrozujac na poludnie, zataczajac juz petle, w Macach, czekajac na pranie, znalazlam kafeje internetowa z super szybkim laczem i niezlym sprzetem to wrzucilam troche fotek ponizej...

Indianski ogrodek. Dzungla w dzungli.


Tak, indianskie ogrodek, czy pole to prawdziwa dzungla – przynajmniej dla mnie. Jestem pelna podziwu jak oni maja kontrole nad tym co, gdzie rosnie i kiedy dojrzewa. Nie ma tam czegos takiego jak ladne proste, przejrzyste grzadki a to z marchewka a to z cebula… Tutaj wszystkie rosliny rosna na tej samej ziemi, w roznych pietrach. Stanowi to niesamowity gaszcz, przez ktory przedziera sie z maczeta. Te same rosliny dojrzewaja w roznym czasie, bo przeciez nie ma tu przerwy na zime...

Na polu Carmeli najwyzsze byly palmy z papaja, bardzo wysokie, akurat niektore byly dojrzale to stracila dlugim kijem dwie. Pietro nizej daja swoje owoce drzewa platanowe (palmy bananowe). Jest ich duzo, jako ze platanow pozera sie tu dosc duzo, wlasciwie codziennie – jak nasze ziemniaki – smazone (patakony, mniami), gotowane (nie smakowaly mi), do zupy… W cieniu platanowych palm kolejne pietro stanowily drzewka, krzewy juki. Tutejsza juka nie ma nic wspolnego z tym kwiatem-roslina ozdobna, ktora my nazywamy juka. To sa ok. 2m krzewy o drobnych listach, przy czym czesc jadalna stanowia jej korzenie, podluzne bulwy, moim zdaniem troche bez smaku. Juke zbiera sie tak jak nasze ziemniaki, scina, wyrywa sie rosline i wykopuje bulwy. Po ugotowaniu tez robi tu za ziemniaki... Juki tez sadzi sie bardzo duzo i byle gdzie, bo ta roslina nie potrzebuje duzo do zycia…ale dojrzale bulwy daje dopiero po 6-8mcach. Byla jeszcze jedna roslina bulwiasta, ziemniakopodobna - papaczita, z niska czescia zielona nad ziemia i bardzo rozrosnietymi korzeniami-bulwami. Co ciekawe po oberwaniu bulw, glowna czesc wklada sie z powrotem do ziemii i papaczita rosnie sobie dalej…
Zobaczcie, juka, papaczita, platany, ziemniaki laduja na ich talerzach obok kawalka miesa (i zawsze, nieodlacznie kupa ryzu)… a u nas ciagle te kartofle i kartofle:)
Wsrod innych roslin naziemnych byla tez fasola, pomidory a w ziemii – orzeszki ziemne. Surowe sa OK ale nieprazone nie smakuja tak super;) Bylo tez kilka drzew z bawelna… ale czad! Pierszy raz widzialam drzewko z dojrzalym owocem bawelny – wyobrazcie sobie drzewko z wacikami:))) serio!
Byla jeszcze trzcina cukrowa i pewnie wiele innych roslin… nie wszystko pamietam.

Pare godzin spedzilam na polu z Carmela, przyznam, ze za bardzo sie nie przydalam. Okrutnie ciezka robota, nieodlacznie z maczeta w dloni… cokolwiek sie nie robi - grzebiac w ziemii w poszukiwaniu jadalnych korzeni, wycinajac chaszcze, znowu grzebiac w ziemii zeby posadzic nowe rosliny. Warto zobaczyc ten znoj, zeby uszanowac swoja prace:) (tak samo mialam jak zobaczylam jak wyglada robota gornikow w boliwijskiej kopalni w Potosi;). A jak juz zbierze sie te dary ziemii, to co potrzebne na sniadanie, obiad, kolacje, wrzuca sie je do plecionego, sztywnego kosza, umieszcza na plecach i waska, bagnista sciezka wycieta wsrod 2-3-4 metrowych gestych trzcin, traw wolno podaza sie do wioski… kilkadziesiat minut…

Jeden dzien z zycia w PuyoPungo

Sezon na mrowki
Wczesnie o poranku nawoluje mnie Liset, zrywam sie, po czym przypominam sobie gdzie jestem i najpierw ostroznie rozgladam czy nic nie wisi mi na moskitierze, nic… patrze obok – tarantuli tez nie ma. Schodze i patrze, ze Liset pod moja chata grzebie maczeta w ziemii… mrowek szukala, na deser… Sezon na mrowki to sierpien, polowa wrzesnia, jak nie pada az tak duzo, wtedy wczesnie rano wychodza polazic po powierzchni, jak wchodza z powrotem to zostawiaja dziurki, ktore to Liset rozkopywala, zeby dorwac je na koncu korytarza. Byla naprawde bardzo nieszczesliwa, bo znalazla tylko kilka. Mrowki “ucuy” sa nieszkodliwe, Liset pozwolila im polazic po swoim ramieniu, zeby mi sie zaprezentowaly;) Urywa im sie skrzydelka i nozki i smazy po czym mozne je schrupac ze sola – to chyba taka ich przegryzka a la chipsy;) No to mi zaimponowala… teraz moja kolej, wyciagam aparat i pokazuje w czyim towarzystwie spalam tej nocy... chyba przebilam jej mrowkowa “atrakcje”, wooow tarntula, mowi… pojawia sie Carmela. Carmela zaklopotana mowi, oj “possiblemente que se fue a pasear un poquito” czyli, ze prawdopodobnie wyszla sobie pospacerowac... Ale to raczej nie tarantula, to wygladalo jej na ponzoñe (czy cos takiego), tarantula podobno jest jeszcze wieksza… Bylo jej przykro, ze sie to zdarzylo ale ja jej mowie, ze spoko, ze niezla historia, ze wczoraj bylam troche w trwodze ale traktuje to jako extra przygode;) tylko ma jeden problem - poniewaz gdzies zniknela to nie wiem czy nie zaszyla sie np. w moim bucie… wiec Carmela poszla na zwiady, przerzucila wszystkie moje manele i krzyczy, ze “czysto”. Moglam zaczac poranna toalete...

Oczyszczenie ze zlych mocy
Przy sniadaniu mowie, ze to byla dziwna noc, mialam wrazenie, ze caly czas slysze szum plynacej obok rzeki, do tego calonacna ulewe a jednoczesnie snila mi sie praca… bardzo wyraznie, po raz pierwszy od poczatku wakacji. Carmela mowi, no to idziemy do wodospadu! Dowiedzialam sie, ze Indianie wierza, ze kapiel w wodospadzie jakby oczyszcza dusze, znikaja zle sny, pech itp… No to poszlyszmy, sciezka przez dzungle, sporo ponad 2 godziny. Carmela po drodze pokazywala mi dzunglowe ciekawostki, czy co bardziej interesujace rosliny przy czym wywijala maczeta niczym Wolodyjowski szabla;) Az w koncu ukazal nam sie wodospad “hola vida”, piekny, wzburzony, bo padalo cala noc; mial jakies 40m, wynurzal sie z dzungli i wpadal do turkusowej niewielkiej ale dosc glebokiej laguny… coz za blogosc zanurzyc sie w niej… i jaki zal potem wychodzic. Spadajaca woda swoja sila mogla zabic nie tylko moje zle sny ale i mnie wiec az tak bezposrednio w sam srodek opadajacej wody nie podplywalam…

Po drzemce w hamaku w towarzystwie nienazartych komarow, po poludniu wloczylysmy sie z Liset i mala bardzo zwawa Gabi, troche pogralysmy w pilke a potem Liset poczula misje i pokazawyla mi przydomowe lecznicze rosliny – prawdziwa apteka! Nie kapalysmy sie w Rio Puyo, bo w ciagu tej nocy krystalicznie czysta rzeka zamienila sie w brazowo-mleczna breje – efekt calonocnych opadow. Do Rio Puyo z wiekszym impetem wpadaly inne rzeki i po wymieszaniu sie woda sie strasznie zamulila…

Ech, Keczua…
Wieczorem wrocilysmy do naszych lekcji. Niezle jej szlo, miala bardzo dobra pamiec ale troche kiepska wymowe angielskiego. Ja natomiast w silnych meczarniach nauczylam sie liczyc do pieciu w keczua, co nie jest takie proste (szuk, iszkaj, kimsa, czusku, piczika) i paru innych przydatnych wyrazen, np hakujakuma, hakuhuasima (idziemy do rzeki, idziemy do domu), kajagama (hasta mañana), wszystkich czesci twarzy (ñaui, szimi, singa, kiru, rinri, atcza). Ciagle jednak nie moge zapamietac jak jest “kocham cie”: ñuka kanda munani aszkata…. Wedlug mnie keczua jezeli chodzi o poziom trudnosci jest podobny do szwedzkiego:)

Urodziny. Fiesty nie bedzie
To byl dzien moich urodzin… Miala byc fiesta w karaibskich rytmach w Atacames nad Pacyfikiem tymczasem bylam w srodku dzungli… ani kropli caipirinii ani kropli wina… skromna kolacja tylko. Nic nie mowilam dziewczynom o urodzinach, zeby nie robic niepotrzebnego zamieszania… w koncu sama zapomnialam;) Trzeba bedzie nadrobic...

TYlko dla wytrawnych smakoszy...





























Thursday, August 21, 2008

Puyo Pungo. Szukajac ukojenia we mgle...




















Beznadzieja w Puyo.
Przyjechalam do Puyo (Puyo w jezyku keczua znaczy mgla). Jest to niewielkie miasteczko skad rzut beretem do dzungli. Ale nie jest ani turystyczne ani szczegolnie przyjazne… przynajmniej ja odnioslam talkie wrazenie. Ale moze dlatego, ze mialam chwilowy kryzys, chyba nastapilo zmeczenie materialu, tak po prostu nie mialam sily na nic… (hehe, chyba ten uplywajacy rok dal sie we znaki;) nawet na podjecie decyzji co dalej… chcociaz to akurat jest zawsze najtrudniejsze:)
Nie wiedzialam czy zostac w tym Puyo ale znalazlam hotel zeby zrzucic plecak i sie rozejrzec. Rozejrzalam sie – beznadzieja (ale moze mi sie tak tylkko wydawalo:). Wracam do hotelu nicnierobic i jest fajnie dopoki nie dopada mnie mysl o traconym czasie… A wiec decyzja: albo bardziej turystyczna dzunglowa Tena albo jakies Puyo Pungo (kecz: brama we mgle). O Puyo Pungo wspomnial mi pewien przewodnik na Cotopaxi…ze blisko Puyo, sa tam Indianie i chyba jest gdzie spac. Nic wiecej nie wiedzialam, babka w recepcji hotelu tez nie. Wychodze, pytam pierwszego napotkanego taxowkarza ile do Puyo Pungo, 20usd mowi jakos tak bezczelnie i wyraznie widze, ze chce mnie orznac. Wkurzylam sie, 20usd niby nic ale nie lubie jak sie mnie naciaga… Chrzanic to mysle sobie, ide lapac autobus do Teny. Ale wychodze juz z plecakiem z hotelu a babka z recepcji, ktora wykonala pare telefonow w miedzyczasie - obrotna bestia - wiedziala juz sporo… To osada indianska - mowi - niecala godzine z Puyo, taxi kosztuje ok 15 usd ale wynegocjowala 12usd. Jade? Claro!!!

Nadzieja odzyskana w Puyo Pungo.
Jedziemy sobie po drodze cwiczac polski z kierowca, bo okazalo sie, ze pracowal w Stanach i znal tam jakichs Polakow. Kierowca sam nie mial do konca pewnosci gdziej to jest ale nagle ukazala sie spora tablica PuyoPungo i tam mnie wysadzil i odjechal. Taaaak, rozgladam sie, jakby dzungla, zielono tu bardzo, plynie rzeka, jest most - czegos takiego chcialam chyba... ale standardowo zapytuje sie co ja tutaj robie powoli zarzucajac plecaki i w koncu ruszajac. Nalezalo przejsc przez dlugi, wiszacy most, przez rzeke Rio Puyo. Stamtad prowadzila w lewo, wzdluz rzeki, ladnie zrobiona sciezka, wylozona kamieniami. Ide sobie ta sciezka, i ide… i ide…i ide…i nic. Taka ladna sciezka, mysle sobie, gdzies musze dojsc… tylko czemu z tymi 18kg na plecach:) W koncu sciezka nagle ostro skrecala w gore, prawie sie podczolguje, patrze a tu jakby duuuza polana i drewniane chaty ale zadnych ludzi, tylko psy. W koncu wypada z jednego domku starsza babka (Carmela), mloda dziewczyna (Liset) i male dziecko (Gabi)… Dodam, ze bylu to Indianki ale ucywilizowane, w sensie w ubraniach, bez dzidy itp...
Cabaña? (nocleg) tak, oni maja cabanie. Za ile? 3usd, 3 usd… Booooze, zatrwozyla mnie ta cena, wolalabym chyba zeby powiedzialy 30usd… obym tylko nie spala z kurami;) Natychmiast prowadza mnie zebym obejrzala.
Cabane byly jakies 300m od osady – byly to 2 chaty na palach, z 6ma lozkami kazda, przy czym jedna podzielona na 2 “pokoje”. Rzeczywiscie przeznaczone dla ewentualnych turystow ale nie bylo nikogo. Zupelnie. Moglam sobie wybrac gdzie chce spac… wybralam przytulniejsza trojke i srodkowe lozko, tam Carmel przygotowala mi poslanie, 2 boczne lozka stanowily moje polki.
Wyszlysmy abym rozejrzala sie po okolicy i po 2 minutach spaceru dalej wzdluz rzeki oniemialam z wrazenia… jaki widok! Jakie trzeba miec szczescie! Okazalo sie, ze jestem, mieszkam dokladnie na cyplu pomiedzy dwoma rzekami, gdzie Rio Puyo wpada do Rio Pastaza! Usiadlam na lawce w towarzystwie dziewczyn, gapiac sie i nie wierzac… To mi wystarczylo, zeby napiecie zaczelo mi puszczac, zawislam w hamaku wyluzowac… Potem rozpoczelam sesje zdjeciowa ale Liset (corka Carmel, 17l.) wyciagnela mnie na kapiel w rzece (Puyo). Przyjemnie bylo sie zanurzyc w chlodnej, krystalicznej wodzie ale kapiel zaklocalo kamieniste dno i dosc ostry nurt rzeki, plynac pod prad na maxa nie ruszalam sie z miejsca. Ale przynajmniej prysznic mialam z glowy:)
Wieczorem przy swieczce i latarce dawalysmy sobie nawzajem z Liset lekcje, ona mi z keczua, ja jej z ang. Carmel w miedzyczasie szykowala kolacje probujac lapac slowka z angielskiego a potem poopowiadala troche jak wyglada tu zycie. Ale nie przeciagalam wieczoru, bo juz wiedzialam, ze musi wstac o 5tej, zeby zajac sie krowami (pojsc na pastwisko oddalone o prawie godzine i przepiac je w inne miejsce, zeby mialy co jesc).


Tej nocy mialam byc sama...
Weszlam do swojej chaty ze swieczka w reku i zaczelam krzatanine, rozbebeszjac plecak na jednym z lozek jak zwykle nie mogac nic znalezc… zaangazowalam sie w poszukiwania ale w pewnym momencie cos jakby mnie tknelo albo mi mignelo, zerkam w gore na zwinieta moskitiere i… wymiekam... Bo tuz nad moja glowa siedzial sobie wieeelki pajak, i zeby to zwykly pajak byl… ten byl naprawde ogromny, wielki jak dlon dziecka, owlosiony… Jeeezu, przeciez to tarantulaaa!
I to jest po prostu niesamowite co zrobilam. Gdybym sobie wyobrazila siebie w takiej sytuacji to widzialabym siebie szalejaca ze strachu, biegajaca po scianie i suficie - przeciez mnie brzydza nawet male pajaczki. Ale nie wiem jak dziala ten mechanizm, wydaje sie, ze czlowiek znajdujac sie juz w extremalnej sytuacji, nie majac wsparcia z zewnatrz (w sensie nie ma po co wrzeszczec) chyba godzi sie z losem i probuje sie w spokoju w tej sytuacji odnalezc:)
Wiec ja, po kilkuminutowym bezruchu (tarantula tez w bezruchu), zrobilam sobie z niej po prostu atrakcje turystyczna i zaczelam trzaskac jej fotki… myslac sobie aaale historia! Ale potem, po odlozeniu aparatu, znow trwoga… co teraz… powoli zdawalam sobie sprawe ze swojego marnego losu, ze przyjdzie mi spac z tarantula pod jednym dachem. A propos dachu – wysoki, spadzisty, na dwa pokoje – unosze latarke badajac teren, czy cos jeszcze sie nie czai… Zaobserwowalam, ze od swiatla latarki, mojej tarantuli swieca sie oczy, na dachu wysko byly jeszcze dwie pary… ale luz – bardzo wysoko. Wtedy tez zdalam sobie sprawe, ze jestem gdzies w dzungli, sama w chacie oddalona od innych ludzi o jakies 300m.
Moja oaza mialo byc moje lozko, chronione moskitiera, ktora nie przed moskitami miala mnie uchronic tej nocy. Zapakowalam sie do niego, zabezpieczylam moskitiere, chowajac jej konce glebiej pod materac, ograniczajac mozliwosc rozkopania jej. Przy glowie - patrze - nie ma zabezpieczenia to wepchnelam 2 poduszki. Skulilam sie, bojac sie dotykac moskitiere, zeby nie zniszczyc sobie powloki ochronnej i probuje zasnac, na sile probujac nie myslec o tym, co czai sie za rogiem (i snila mi sie praca!). Martwil mnie poranek, nie wiedzialam, czy lepiej byloby, gdyby tarantula siedziala w tym samym miejscu czy lepiej zeby jej nie bylo... a gdyby jej nie bylo, to co jak tarantula postanowila zejsc metr nizej i zamieszkac w moim plecaku, bucie czy gdzies posrod moich maneli…
Ale wiecej jej nie widzialam.

Ta historia brzmi pewnie troche banalnie, taaaka typowa przygoda w dzungli.. ale przezylam to naprawde a bylo to przezycie dosc dotkliwe wiec pisze o tym:)
Cdn.



Monday, August 18, 2008

50km wzdluz Rio Pastaza. Rowerem.












Przez Los Banos przespacerowalam sie wieczorkiem w niedziele. To nie troche ale bardzo turystyczna miejscowosc. Ale nic dziwnego... Lezy w pieknej dolinie, otoczonej gorami i wulkanami, blisko rzeki Pastaza i przy poteznym wodospadzie, na oko ma z 50m ale moge sie mylic, przy ktorym zbudowano basen i plawia sie w nim tlumy ludzi, bo to wody termalne, zdrwotne etc. Jest tu sporo niezlych restauracji, kilka pizzerii (taaak zatesknilo mi sie za pizza... Kasia pojdziemy do Italianskiej a nie do GP jak wroce:), niezliczone ilosci kafei internetowych otwartych do poznego wieczora, nocy... bo Banos tetnia zyciem za dnia ale noca jeszcze bardziej. Wypoczywa tu duzo Ekwadorczykow ale zauwazam, ze zakotwiczylo tu tez sporo gringos.
A okolice Banos to po prostu nieograniczone mozliwosci spedzenia czasu w ciekawy, mniej lub bardziej aktywny sposob. Lenie moga plawic sie w licznych okolicznych zrodlach termalnych albo pojechac na autobusowa wycieczke po kaskadach, ktorych jest tu bez liku. Ale w miescie jest kilkanascie agencji turystycznych oferujacych wyprawy do dzungli, na wulkan, rafting, trekking po gorach itp. Ja postanowilam po prostu wypozyczyc rower, na caly dzien (chociaz bylo juz poludnie nim sie wygrzebalam). Dostalam calkiem przyzwoita maszyne z dodatkowym sprzetem (klucze, zapasowa detka, pomka, klej itp.) ktorego i tak nie wiedzialabym jak uzywac... no, moze poradzilabym sobie z pompka:)
Wsiadlam na ten rower i jechalam nim przed siebie wzdluz rzeki Pastaza az zrobilo sie ciemno... Droga wiedzie z Banos do Puyo, podazajac nia, zjezdza sie z gor do dzunglii. Przewaznie jechalo sie wiec w dol, czasami bardzo mocno, niepokojaco w dol, a wtedy poziom adrenalizny rosl mi proporcjonalnie do rozwijanej predkosci. Palce caly czas na hamulcach ale szkoda bylo hamowac, bo nigdy nie wiadomo co tez bedzie za zakretem - bo bywalo ze droga nagle wiodla w gore a wtedy trzeba bylo przyplacic to morderczym wysilkiem...
Wyjedzajac z Banos rzeka Pasaza ciagnie sie w glebokim kanionie a zboczami splywaja, wpadaja do niej liczne kaskady a niektore obledne... Co za widoki! Jak dla mnie ten krajobraz to cud natury. Przy tych wiekszych, bardziej spektakularnych wodospadach mozna sie zatrzymac by zejsc wytyczona sciezka ekologiczna posrod buszu do jego stop aby potem przez jakies 40 minut wejsc z powotem na gore na droge. Przy jednym z nich ´Manto de Novia´ zainstalowana byla kolejka linowa, mozna bylo przeleciec z jednego brzegu rzeki na drugi, pare metrow nad wodospadem. A potem zejsc na tzw ´mirador´ czyli punkt widokowy dokladnie w miejsce, gdzie rodzi sie wodospad, po prostu 2 metry odkad zaczyna spadac woda! Potem drozka wiodla zupelnie na dol przez manadrynkowy ogrod i mozna bylo przejsc sobie wiszacym dlugim, drewnianym mostem a nastepnie wdrapac z powrotem do drogi... Zeszla mi chyba z godzina na te rozrywke ale byl czad! Zrobilam jeszcze jedno zejscie na wodospad Pailon del Diablo, potem widok wodospadow lekko mi spowszednial:) Po drodze byl tez wysoki most, z ktorego mozna bylo skoczyc na bungee - odpuscilam sobie - raz w zyciu mi wystarczy:)
Tak wiec pomijajac przerwy na blizszy kontakt z wodospadami jechalam i jechalam po prawej stronie caly czas niezmiennie majac Rio Pastaza. Ale prawie z kazdym kilometrem bylam nizej czyli blizej niej. Wraz z pokonanymi kilometrami zmienial sie tez klimat i roslinnosc byla coraz bujniejsza, droga wiodla na Wschod - jak wspomnialam - w kierunku dzungli tzw. ´Oriente´.
Byla to droga w wiekszosci asfaltowa wycieta w zboczu gorskim, niestety uczeszczana przez ciezarowki wiec troche olowiu odlozylo mi sie w plucach:( Ale bywaly tez drogi alternatywne, bardziej dzikie, urokliwe a wtedy przejezdzalo sie czasem pod kaskadami i to nic ze troche mozna bylo zmoknac:)
Potem zaczelo robic sie ciemno a rower oczywiscie nie mial oswietlenia. Zalozylam wiec latarke na leb, majac nadzieje, ze z tylu mnie widac i nie majac sil przyspieszyc modlilam sie zeby jak najszybciej dojechac do jakiejs miejscowosci i zlapac powrotny autobus do Banos. Z kiepsko skserowanej, odrecznie rysowanej mapki, ktora dostalam z wypozyczanlni, wynikalo, ze cos powinno juz byc... No i na szczescie wyroslo przede mna pueblo Mera. A wtedy nastala zupelna ciemnosc. Bo tutaj bardzo szybko robi sie ciemno, doslownie w pol godziny od 18.15 zaczyna lekko zmierzchac a o 18.45 jest ciemno. Po bandzie ale udalo sie.
Ten dzien i ta wycieczka to bylo naprawde cos pieknego! Szczegolnie biorac pod uwage fakt, ze nie zgubilam roweru:) no i nie mialam zadnej awarii.

A wczoraj pozno wieczorem pojechalam chiva (taka ciezarowka-autobus dla ludzi, bez bocznych scianek, pozwalajaca ogladac swiat, z muza na maxa) popatrzec na poczynania wulkanu Tungurahua ale niestety akurat nie byl zbyt aktywny... ale organizatorzy u jego stop zaaranzowali rozrywki alternatywne typu rum z panela i ulicznych komikow rzucajacych ogniem i zabawnymi skeczami - przynajmniej bylo wesolo:) Poznalam gosci, ktorzy buduja tu tunele i wyraznie wydawali sie zmartwieni moim pomyslem na tak odlegla rowerowa wycieczke, musialam do nich zadzwonic, ze jest OK:)

Jutro ruszam na Wschod, ta sama malownicza droga, po ktorej dzis pedalowalam, tylko troche dalej. Planowane przystanki to Puyo, Tena, Misuhuali. Dzungla.

Sunday, August 17, 2008

Cotopaxi. Krew, pot i lzy. I Porazka:(












Niestety, nie udalo sie... Troche bylam nieszczesliwa z tego powodu, wlasciwie jeszcze jestem, jutro mi przejdzie mam nadzieje. Czegos mnie jednak to doswiadczenie nauczylo... gor nie mozna ignorowac. Dzieki tej probie zrozumialam ze wysokie szczyty to nie zarty ani zadna zabawa, ze nie da sie tak z marszu bez bolu wejsc niemal na 6000m. Oprocz tego, ze to nie zabawa i niezwykle ciezkie jest wejscie na szczyt to jeszcze nie mialam szczescia do przewodnika, ktory w duzej mierze przyczynil sie do mojej porazki. Ale od poczatku...
Ivo, rekomendowany mi przewodnik mial 2 Holendrow (brata i siostre) nagranych na ten weekend wiec dla mnie skolowal jakiegos innego przewodnika. Ale o tym, ze ten gosc to byl moj przewodnik dowiedzialam sie po fakcie, jak trzeba bylo zaplacic... wydawalo mi sie, ze to tylko pomocnik i my w trojke stanowimy grupe.
W sob rano zgarneli mnie z Latacungi i po 1,5 godzinie zaparkowalismy w Narodowym Parku Cotopaxi. Stamtad z calym sprzetem na plecach trzeba bylo wdrapac sie do schroniska na ok.4800, szlak wiodl dosc mocno w pion, wysokosc juz dawala sie we znaki i zeby nie dzwigac w plecakach wlozylismy od razu na nogi buty do wspinaczki (przysiegam takie jak narciarskie!!! tylko przypina sie do nich raki a nie narty, wyobrazacie sobie zatem, ze nie sa to wygodne trampki) wiec sie niezle zasapalismy przez te 1.5 godziny. Po poludniu poszlismy z Holendrami i Ivo jakies 100-200m wyzej, gdzie juz sniegi i lod potrenowac chodzenie w rakach, uzywanie czekanow, lin itp... Bylo extra! Naprawde bardzo mi sie spodobalo bieganie w rakach po twardym sniegu, po lodzie trzeba bylo bardziej uwazac...
Dalszy rogram byl nastepujacy: 18.00 kolacja, 24.00 sniadanie, 01.00 wyruszamy na szczyt. Czekalo nas 6 godz podejscia (w tym ponad 5 po sniegu i lodzie w sprzecie) i 3godz.zejscia.
Roos (Holenderka) juz po poludniu wymiekla - miala straszne problemy z powodu wyskosci, caly czas zwracala i zrezygnowala z proby podejscia. Mnie dopadlo w nocy - trzaskajacy bol glowy... Ale taka jest reakcja organizmu w stanie spoczynku na wysokosci, jak sie czlowiek rusza, krew krazy szybciej i nie jest tak zle. Wstalismy o tej 24tej (nie zebym choc oko zmruzyla do tej godziny... a wierzcie mi oczekiwanie bylo naprawde meczace, perspektywa 9godz walki z Cotopaxi nie pozwala zasnac), zadne z nas nie czulo, ze sniadanie to dobry pomysl, ubralismy sie, spakowalismy sprzet, energetyzujacy prowiant, ktory wygladal jak paczka dla dzieci, pelen roznych slodyczy, i wyszlismy. Oprocz nas jeszcze kilka innych ekip, bo to wysoki sezon, weekend a ponadto... to miala byc piekna noc! I byla! Mielismy pelnie ksiezyca! Niebo rozgwiezdzone, pelen ksiezyc, wlasciwie nie trzeba bylo latarek uzywac, fantastycznie bakowy krajobraz, bo Cotopaxi i bez takiej oprawy jest piekny.
Idziemy. Ja z Miguelem (niby moim przewodnikiem) a Martin (Holender) z Ivo.
Juz pierwsza godzina zawazyla o tym co sie stalo potem, mielismy dosc szybkie tempo z Miguelem, o czym ja nie wiedzialam, po prostu podazalam za nim a Martin z Ivo dotarli do ´krainy wiecznych sniegow´, gdzie wkladalismy sprzet prawie 10min po nas.
Miguel zamiast od poczatku spokojnie prowadzil mnie wiec za szybko, bylismy zwiazani lina wiec czulam troche presje no i po kilkudziesieciu metrach, juz potem w rakach, opanowaly mnie mdlosci. Ale szlismy, juz powoli, krok za krokiem, mialam wrazenie, ze tak wolno jak na czterkokrotnie zwolnionym filmie. Ale wszyscy tak szli. Jednak nie dosc, ze my szlismy tak powoli to ja jeszcze co kilkanascie krokow potrzebowalam sie zatrzymac, zeby opanowac mdlosci. W miedzyczasie Miguel nie robil nic zeby mi w jaki sposob pomoc, doradzic czy zmotywowac a wrecz przeciwnie... Bylo cholernie, po prostu okrutnie ciezko. Makabrycznie. Serce bije jak szalone, mdlosci, mroz, wiatr zacina, marzna mi usta do krwi, z nosa leje sie woda (ale nie robily sie jeszcze sople:), dretwieja mi rece... juz wiem, ze to nie mozliwe ale idziemy.... A im wyzej tym zimniej, wiatr mrozniejszy a kazdy krok to niemilosierny wysilek, nie ma jak przyspieszyc zeby sie rozgrzac (bo ja oczywiscie stwierdzilam, ze po cholere mi takie grube spodnie i kurtka, ktora Ivo przywiozl dla mnie... mialam swoje - bardziej wygodne ale tez lajtowe).
Czuje, ze Miguel idac tylko czeka na moja decyzje, ze wracamy wiec ja na przekor, na zasadzie ´na zlosc mamie odmroze sobie uszy´ ledwie sie wlokac pne sie za nim w gore. Szlismy juz jakies 2.5-3 godziny. W niewyobrazalnym trudzie ale szlismy. No i w pewnym momencie stalo sie cos, co tylko mi sie moze przydarzyc... chcialam wyciagnac cos z plecaka i spadla mi rekawiczka (ktorej to nie przypielam do kurtki), spadla mi i odjechala.... a ja przez kilkanascie sekund stalam w bezruchu obserwujac jak sunie sie w dol, w biala dal, majac zupelnie nieuzasadniona nadzieje, ze moze zaraz sie zatrzyma... Oczywiscie nie zatrzymala sie, zniknela z horyzontu i juz. Miguel mowi, nieee bez rekawiczki nie da rady, jak to nie da rady bede sobie zmieniac wymyslilam sobie... Ale po kilku minutach mialam zamarzniete palce, po prostu biale, sztywne i czulam nieznosny bol w paznokciach... czy to pod nimi. Nie ma co sie wyglupiac, palce w dloniach to przydatna rzecz, szkoda byloby je sobie odmrozic... Zawrocilismy. A bylismy gdzies na 5400m. Poczulam ulge po podjeciu tej decyzji ale bylam wkurzona i schodzilam nieostroznie wiec Miguel mial troche roboty zatrzymujac mnie na lince kilkukrotnie. Dobrze mu tak:)
Potem jak wrocilismy do schroniska, rozwinal swoj spiwor przy moim i zaczal sie bardzo wyraznie przyklejac, prowokujac jednoznaczna sytuacje... chyba nie wiedzial, ze chce go zabic. Zamknelam sie w spiworze, maxymalnie odseparowujac, zeby sie odpieprzyl. I caly czas zadaje sobie pytanie czy on celowo nie zrobil wszystkiego zeby wrocic wczesniej do schroniska... Rozmawialam z Ivo o tym jak to mnie Miguel na szczyt prowadzil (Ivo z Martinem weszli!), wyrazajac swoje rozczarowanie, niezadowolenie itp. ostatecznie dostalam ´rabat´ ale pieprzyc to... niesmak i rozczarowanie pozostalo.
Pomijajac historie z Miguelam, pewnie i tak trudno byloby mi wejsc na sam szczyt ale na pewno weszlabym wyzej, co tez sie liczy... Ale trudno... tak czy owak ciesze sie ze sprobowalam i posmakowalam co to krew, pot i lzy na gorskich szczytach:)

Prosto z Cotopaxi w niedzielne popoludnie dotarlam do Los Banos, ktore mam po drodze do dzungli... To taka troche turystyczna miejscowosc, jakies zrodla termalne tu maja... nie wiem czy skorzystam. Zmeczona jestem po nieprzespanej nocy i zmaganiach z Cotopaxi ale chyba pojade dzis wieczorem ogladac explodujacy wulkan Tungurahua:)

Friday, August 15, 2008

Aklimatyzacja w Quito na chacie ´u znajomych´ i opowiesci z pn nabrzeza Pacyfiku





Jeden dzien w Quito, przypadkowo...
Przez Quito mialam w zasadzie tylko przejezdzac jadac z Esmeraldas do Latacungi, tylko przesiasc sie w inny autobus. Ale mialam tez ´odmeldowac sie´ u Byrona (tak jak ten poeta) znajomego, mieszkajacego w Quito – handlarza kokosami z Limones, spotkanego pare dni wczesniej tam w ´kokosiarni´.
Zadzwonilam z dworca, a ten przyjechal i zwinal mnie do swojego domu na lunch. A tam pelna chata, rodzice, bracia, zony, dzieci, 2 psy… Ciekawa rodzinka – rodem z Esmeraldas. Dostalam obiad a potem przeszlismy na salony i popoludnie uplynelo nam na ciekawych opowiesciach z polnocnego wybrzeza w obecnosci 2 sporych butelek whisky… Rzeczywiscie niezla aklimatyzacja… zrobilo sie na tyle pozno, ze wg nich nie bylo mowy o mojej dalszej podrozy. No dooobra, w koncu Quito lezy na tej samej wysokosci npm co Latacunga, organizm sie przyzwyczaja… Zalapalam sie wiec jeszcze na kolacje, nocleg i sniadanie.




Opowiesci z polnocnego nabrzeza Pacyfiku i kokosowy biznes
Byron jeszcze dzis rano namawial mnie na wspolny interes – jak mam troche cashu do dyspozycji. Zeby zakupic wieksza ilosc kokosow w Limones np 3000szt. za 700usd i zarobic jakies dwa, trzy razy tyle… ALE… Zapomnial, ze wczesniej uswiadomili mnie o ciemnych stronach tamtych okolic. Po pierwsze i Limones i Borbon sa infiltrowane regularnie przez kolumbijskich paramilitaries. Robiacy interesy w tamtych stronach z czasem maja nalozony przez nich ´podatek´ tzn haracz. Ze wzgledu na bliskosc granicy kontrabanda jest tam na porzadku dziennym, Byron mowil, ze tego dnia kiedy wloczylam sie po Limones, potem po poludniu widzial kilkunastu paramilitaries z dlugimi giwerami przeladowujacych/przezucajacych benzyne z Ekwadoru do Kolumbii. Potrzebuja jej w duzych ilosciach, jako ze jest to jeden z niezbednych skladnikow do produkcji kokainy, a w Ekwadorze litr benzyny kosztuje jakies pol dolara…
Uswiadomil mnie tez, ze moja wizyta w Limones to bylo bardzo niecodzienne zjawisko, nie dosc, ze gringa to jeszcze SAMA i w ogole to po co wlasnie tam i czemu sama, czego tam szukalam – zastanawiali sie w kokosiarni. Jakos histora, ze ogladalam z lodzi manglarowe nabrzeza i skoro zacumowala lodz w Limones postanowilam sie przejsc – nie przemawiala do nikogo… Ani Borbon ani Limones najwyrazniej nie leza na trasach turystycznych i juz, nie teraz…
A jeszcze w Limones zyl taki gosc, wtyka paramilitares, platny zabojca, co po prostu nie pozwalal zeby obcy krecili sie po okolicy. Nie, ze ich zabijal od razu – ale jak juz przyplyneli lanczja, to najczesciej musieli wracac ta sama do La Toli… Mialam szczescie, dwa dni przed moim przyjazdem podobno go zabili 20 strzalami w glowe. Historia brzmi niewiarygodnie… ale jak czytam tutejsza prase i slucham ludzi to juz nic mnie nie dziwi. Borbon jest zdaniem Byrona jeszcze gorsze. Tak wiec zupelnie nie mylilam sie majac dziwne przeczucie pojawiajac sie w obu pueblach, czujac jakies ciezkie powietrze zaraz po pierwszych krokach po ulicy…
Przygraniczna selva i nabrzeze przy Kolumbii to rzeczywiscie strefa dzialan guerilli i paramilitares. Poznani w Las Penas ekwadorscy marines tez mowili ze z plaz Las Penas nocami bywaja ladowane i wysylane lodzie z kontarbanda do Panamy, Kolumbii… (a chcialam tam ziemie kupic…)
Zatem biorac pod uwage powyzsze okolicznosci, mysle, ze kokosow na kokosach chyba robic nie bede… (no wlasnie, czy z tym biznesem ma cos wspolnego nasze powiedzenie ´zarabiac kokosy´?:) To bylaby oczywiscie ciekawa przygoda, tylko troche kosztowna, bo tak niewiele trzeba zeby lodz z kokosami zaginela w wodach rzeki Santiago, badz gdzies w manglarowych chaszczach. Chociaz mam dac znac Byranowi po Cotopaxi…



Ze daleko od rzeczywistosci
Dzisiaj w poludnie dotarlam do Latacungi (moze potem pare slow o miasteczku). W barze gdzie jadlam kolacje gosc sie pyta skad jestes, z Polski… oooo naprawde? wlasnie wasz zawodnik rzucil kula i zdobyl zloto!!! Aaaa, bo to przeciez olimpiada w Chinach sie dzieje… Eeextra! I tak sobie pomyslalam, ze od dluzszego czasu jestem daleko od reality, ciagle nie mam czasu zajrzec na jakis portal zobaczyc co sie dzieje (wpadam do kafei przewaznie jak sie robi ciemno – czyli po 19tej - zeby nie tracic dnia i jak juz cos dam rade napisac, sprawdzic to mnie wyrzucaja, bo zamykaja…) i tez ciagle zapominam wlaczyc tv w hotelu jak juz go mam…
Dzisiaj zakupilam gazete, weszlam na chwile na onet i patrze, ze goraco w Europie, Rosjanie Gruzje okupuja, w dziennikarzy strzelaja, nam wygrazaja, Amerykanie delikatnie kontratakuja. Ajajaj bede teraz na biezaco sledzic sytuacje, bo moze bezpieczniej mi bedzie tu pozostac (nawet pomimo aktywnosci paramilitares)…?:)



Uwaga - w weekend atakuje Cotopaxi!



No wlasnie jutro i pojutrze bede probowac wczolgac sie na to Cotopaxi… Zyczcie mi szczescia, Ivo (przewodnik) martwil sie ze za dlugo bylam na wybrzezu na poziomie morza i te dwa dni na 2800m to moze sie okazac za krotka aklimatyzacja… Zdecydowalam sie dolaczyc do dwojki ludzi ktorych ma nagranych na ten weekend, bo nie chce mi sie czekac na niego 2 dni... Ale moze dam rade, dla wsparcia zakupilam 6 energizerow w ampulkach:)




Thursday, August 14, 2008

Atacames - powiew Karaibow. I co dalej?























Piekne plaze, biale piaski, palmy, niemal lazurowe wody Pacyfiku, na plazach bary kryte strzecha oferujace egzotyczne trunki a z kazdego brzmi muza na maxa - salsa, merenge albo stare letnie przeboje. Sporo ludzi ale nie dzikie tlumy, bo to srodek tygodnia. Atmosfera jak na karaibskim wybrzezu. Dalej w tle restauracje serwujace swieze owoce morza i ryby. Mniami. Atacames to nadmorski kurort dla Ekwadorczykow, o dziwo przez ta chwile nie spotkalam tutaj obcokrajowcow (w Esmeraldas rowniez), cumuja bardziej na poludniu wybrzeza.
Ech - czujecie klimat? - la playa bonita que dolce vida... coz mi bylo robic, w miare mozliwosci musze unikac kontaktu ze sloncem, (dramat! alergia na slonce) szczegolnie tutaj, ono po prostu spala bez wzgledu na to jak zachmurzone jest niebo a sunblocker dziala tylko przez chwile. Zawislam wiec sobie w hamaku pod strzecha jednego z plazowych barow raczac sie swiezym sokiem z ananasa i caipirinia, rozkoszujac sie chwila. Juan, barman na biezaco dbal o serwis, a na koniec podzielil na pol wszystko to co wypilam i podal mi rachunek. Bardzo milo, chociaz i tak nie ma to wiekszego znaczenia skoro duza szklana caipirinii (mocnej) kosztowala 1.5 usd. Wyobrazacie sobie???!!! Poznalam jeszcze wlasciciela baru, starego Kolumbijczyka, zartownisia. Umowilismy sie na moja urodzinowa fieste, mowia, ze takiej fiesty jaka mi zgotuja nigdy nie zapomne... kuszace, tylko nie wiem czy dam rade wrocic tam na 20go...
W miedzyczasie troche sie pokrecilam, zakupilam jakies pierdoly na przyulicznych starganach i dalam sie poniesc chwili pozwalajac zaplatac sobie pare warkoczykow. Aaaa w koncu wakacje... Zaczekalam jeszcze na cudowny zachod slonca i odjechalam, majac nadzieje na powrot...

A teraz o tym co dalej...
Potrzebowalam takiego blogiego dnia w obliczu podjetej decyzji co do dalszych planow. Otoz od kiedy postanowilam nie wchodzic na Cotopaxi (jeszcze przed wyjazdem), bo wydawal mi sie za wysoki (5897m), temat nie dawal mi spokoju. Tym bardziej, ze podobno nie jest az tak bardzo trudny... Juz w Polylepis od spotkanych Ekwadorczykow dostalam namiary na dobrego przewodnika Ivo. Myslalam, myslalam i wymyslilam, ze nie moze byc latwo caly czas, trzeba sobie rzucic jakas klode pod nogi - a ze troche wysoka ta kloda - trudno;) Wczoraj rano zadzwonilam wiec do Ivo, pogadalismy i sie wstepnie umowilismy. Moze bedzie mial grupe w ten weekend ale nie wiem czy chce z grupa, bo jak ktos po drodze wymieknie to nikt z grupy nie wejdzie... Przewodnik na wylacznosc to troche droga zachcianka ale rozwazam te opcje pod pretekstem prezentu urodzinowego. W nocy przemiescilam sie do Quito skad pisze do Was. Docelowo zmierzam do Latacungi - potrzebuje jakichs 2 dni na aklimatyzacje przed zmierzeniem sie z - jak by nie bylo - jednym z najwyzszych aktywnych wulkanow swiata...


Esmeraldas. Niekoniecznie szmaragdowo tu…

Esmeraldas – tak nazywaja sie szmaragdy po hiszpansku… piekna nazwa ale niekoniecznie ma przelozenie na piekno tak nazwanego miasta. Bo po pierwsze samo miasto to nic szczegolnego jezeli chodzi o wyglad ale to jeszcze nic...Po miescie chodzilam caly czas spieta czujac sie jak na ringu, czekajac na cios. Juz ksiazka-przewodnik ostrzega, rowniez wszyscy ludzie kolejno napotykani podczas podrozy a lokalesi potwierdzaja – tutaj trzeba uwazac. ´Hay que tener cuidado´ - mowia mi to wszyscy i wszedzie, kilkakukrotnie w ciagu dnia, w restauracjach, barach, museum, taxowce, hotelu… do przesady, nie mozna wyluzowac na chwile. Esmeraldas rzeczywiscie cieszy sie zla slawa ze wzgledu na przestepczosc, rozboje, kradzieze itp… Na mapce wrecz zakreslono mi ´zakazana strefe´, gdzie lepiej sie nie wloczyc. Tak wiec probuje miec oczy dookola glowy, wklejam w siebie plecak, nie osmielam sie wyciagac aparatu… Schiza niczym w Medellin w Kolumbii (tam bezpodstawna zreszta). A z drugiej strony tylu dobrych ludzi wokol a trzeba wszystkich traktowac jak potencjalnych zlodziei czy bandytow. Nawet z hotelem mam pecha tutaj, niby w centrum a obok 2 zaklady pogrzebowe.. . niby z clima, tv, telefonem ale standardem nie jest juz zmiana poscieli… Co do poscieli zorientowalam sie dosc pozno wieczorem, wkurzylam sie, chodze, chodze, i dochodze do wniosku, ze przeciez nie bede na tym spac. W spiworze tez nie, bo za goraco. W miedzyczasie przyszedl gosc z recepcji naprawiac clime (cos nie chodzila a doplacilam za nia) i unizenie poprosilam o zmiane poscieli. Spoko, bez slowa przyslal Murzyna, ktory przebral lozko. Potem okazalo sie ze clima wrecz mrozila (oprocz tego, ze warczala i rzezila), a poniewaz pokretlo nie dzialalo i tak w srodku nocy wpakowalam sie w spiwor… Byla to bardzo krotka wizyta w tym miescie, przedwczoraj zalatwilam sprawy organizacyjno-techniczne typu wyciagniecie kasy (odetchnelam z ulga, bo wygiela mi sie karta i nie mialam pewnosci czy bankomat bedzie ja czytal), zaliczenie pralni. Wyskoczylam jeszcze na chwile do Las Palmas, lokalnej plazy ale zupelnie nic ciekawego, procz dobrej ryby w przyplazowej karczmie. Najciekawszym punkem tutaj w Esmeraldas bylo muzeum lokalnych kultur preinkaskich, ktore odwiedzilam wczoraj rano. Naprawde interesujace… okazalo sie, ze te tereny (ekwadorskie wybrzeze Pacyfiku) zamieszkane byly juz przed ponad 6000 lat przez ludy z kultur-plemion Las Vegas i Valvidias. A tam gdzie bylam pare dni temu (Limones) preznie ale duzo pozniej rozwijala sie kultura la Tolita a zajmowala sie m.in. wydobywaniem i przetwarzaniem zlota, platyny… (podobno do tej pory lokalesi biegaja tam z sitkami w poszukiwaniach zlota…). W okolicach zylo jeszcze conajmniej cztery czy piec innych plemion. Jakby ktos pytal (ja zapytalam)zadne z tych ludow nie bylo kanibalami... Przedwczoraj nie podjelam decyzji co do dalszych planow wiec dalam sobie jeszcze jeden dzien na ´przemyslenia´. Jednak aby nie meczyc sie w Esmeraldas pojechalam sobie na pare godzin do oddalonych o pol godz. Atacames (cos jak ekwadorskie Miedzyzdroje) - aaale fajnie tam (o tym powyzej). Przed opuszczeniem Esmeraldas nocnym autobusem do Quito troche sie zgubilam szukajac dworca, napatoczylam sie na grupke 6ciu gosci, okazalo sie radiowcow (wlasnie wyszli z pracy/z radia, patrze na szyld budynku - faktycznie). Byli autentycznie zdziwieni, za ja tak sie wlocze sama i mnie jeszcze nie napadnieto. Twierdzili, ze mialam naprawde duzo szczescia. Dzien wczesniej jednemu z nich przystawiono rewolwer i go ograbiono. Dlatego po zmierzchu staraja sie wychodzic razem z radia. Pojelam wtedy, ze tu rzeczywiscie nie ma zartow. Chlopaki odprowadzili mnie do autobusu. Ciesze sie, ze opuscilam to miejsce.

Tuesday, August 12, 2008

Jak dzieci pokazaly mi manglarowy las in kawalek selvy w Limones






























Wysepka i pueblo Limones lezy u ujscia rzeki Santigo do Pacyfiku. Dostac sie tam mozna tylko lodka. Zajmuje to jakies 40 minut z La Tola, do ktorej dotarlam autobusem (jakies 30 min z Las Penas). Wlasciwie celem tej wyprawy byla sama trasa do Limones, bo wiodla przez ekologiczny rezerwat Las Manglares. Manglares (czy mangrowce) to rodzaj drzewa-krzaku rosnacy w slonej wodzie, stanowiacy siedlisko niezliczonych gatunkow i ilosci ptakow i roznych zwierzaczkow. Drzewa te porastaja wybrzeza i wysepki Pacyfiku i sa charakterystyczne tylko dla tego zakatku swiata (ciagna sie dalej na wschod, dlatego widzialam je juz w Kolumbii). Co ciekawe mangrowce ´chodza´, tzn ich galezie zwisaja niczym liana i gdy dotkna ziemi ukorzeniaja sie, rozrastajac sie dalej.

Wyglada mi na to , ze jestem jedyna gringa w okolicy (po raz ostatni widzialam gringos na rynku w Otavalo) w zwiazku z tym raczej na zorganizowane eskapady nie ma co liczyc. Wcale tez za tym nie tesknie zreszta, ale tez nie pozwalam sobie na fanaberie w postaci wynajecia lodki na pare godzin po to zeby na przyklad powloczyc sie po mangrowcach.
Stad idea wybrania sie rejsowa lodka (lanczja, takim wodnym autobusem) do Limones. Na lanczji do Limones byla nas tylko trojka pasazerow, wiec kierujacy lodka widzac jak sie rzucam z burty na burte z aparatem zatrzymywal sie lub podplywal jak byly jakies ciekawe sceny czy ptaki do sfotografowania.
Dotarlismy do Limones. Widok z wody to drewniane, polatane chaty na palach, straszna bieda (w interiorze rowniez chaty murowane). Brudno. Woda przy brzegu brudna a lad nie lepszy. Takie troche Borbon ale atmosfera nieco ´sympatyczniejsza´ jesli mozna tak powiedziec… Wszedzie muza, ludzie ´przed domami´, siedza, jedza, petaja sie zwierzeta (nie wykluczajac swin), chlopaki graja w noge, albo w monety, kobiety w drzwiach z dziecmi na reku, mezczyzni na wybrzezu wyciagaja polow, przerzucaja worki z kokosami lub dziergaja czy rozplatuja sieci, dzieci biegaja, bawia sie z psami, bujaja na karuzeli ze sznurkow… Jest kilka skromnych sklepikow ale nie ma zbyt duzo ´ulicznych´ sprzedawcow.
Skoro juz tu dotarlam to coz… zarzucilam plecak, zacisnelam zeby, uzbroilam w usmiech i ruszam przed siebie rzucajac ´buenas dias´ na prawo i lewo, gdzie starszyzna albo gdzie wypada. ´Buenas´ i usmiech byly odwzajemniane, to chyba zawsze dziala..
Najpierw napatoczylam sie na ´kokosiarnie´. Miejsce, gdze zeskladowane byly ogromne stosy kokosow a ludzie maczetami obierali je z wierzchniej lupiny. Pytam czy moge zrobic zdjecia. Spoko. Gadamy, dostalam na droge kokosa ze slomka dla zaspokojenia pragnienia i mam koniecznie zajsc jak bede wracac. Mysle sobie, zrobie mala szybka rundke po wiosce i to by bylo na tyle… odhaczam Limones.
Ale chwile potem pojawily sie dzieci. Z kazdym krokiem coraz wiecej dzieci. I czulam sie srednio komfortowo idac przez pueblo ze swita, w asyscie kilkunasciorga dzieci w roznym wieku. A wszystkie po kolei lub na raz chcialy zeby im pstrykac fotki… a baterie jecza… (albo to ja jeczalam:)
Na skraju wioski pozostalo rowno 10ciu najbardziej wytrwalych chlopakow w wieku mniej wiecej 9-13, chyba najwiekszych rozrabiakow w okolicy. Wymyslili sobie, ze na pewno zmierzam do plazy to tez postanowili mnie tam zaprowadzic. Ja wprawdzie nie mialam pojecia o istnieniu plazy, ale idziemy… No i weszllismy w gaszcz mangrowcow. Na prawde piekna sceneria, posrod nich przeswitywaly malutkie ciemne plaze ale raczej nie zakwalifikowalabym ich dla plaz kapieliskowych (wg moich kryteriow, dzieci twierdzily cos innego). Chlopaki bedac mi przewodnikami (szczegolnie dwoch czulo misje i objasnialo mi wszystko na biezaca) idac, zyli jednoczesnie swoim zyciem, to znaczy, klocili sie, bawili, szturchali. bili, smiali z siebie, przezywali (ze np. ktorys ma dziewczyne ale taka co sie nie myje itp.). Jednoczesnie przescigali sie w pomyslach na moje zdjecia – zarowno krajobrazow, roznych obiektow jak i siebie. A wiec wskazywali mi co wg nich powinno mi sie spodobac albo sami organizowali ´ciekawe´ scenerie. Chodzili po drzewach, wisieli, bujali sie i latali w powietrzu, uzywajac galezi mangrowcow jako lian twierdzac, ze sa tarzanami. Albo robiac salta w powietrzu, skaczac z pniaka w tyl… Albo dorwali goscia, ktory wracal z buszu z upolowanymi ogromnymi kangrehonami (cangrejones - cos jakby kraby, ale wieksze, wygladaja jak stwory z innej planaty ale zyja w ziemii, blisko wybrzeza) i kazali mu pozowac do zdjec. Koles nie mail szans:)
Na pewno nie byl to nudny spacer… Potem doszlismy do mostu-kladki, dluugiej, waskiej, podejrzanej… Chlopaki mieli dar przekonywania – idziemy dalej. A za kladka z wolna zaczynala sie selva, najpierw wysokie trawy a potem dzunglowe zarosla, drzewa. Po prawej stronie sciezki wysoka palma kokosowa, na jej owoce mowili pipas, z tego co zrozumialam jest to wczesna forma kokosa. W pare sekund jeden z nich znalazl sie na szczycie palmy i zrzucil kilka sztuk. Drugi zaczal kombinowac jak by go otworzyc dla mnie ale ulatwilam mu sprawe wyciagajac swoj noz z plecaka, wtedy poszlo szybko i dostalam do reki slodki napoj. Maszerowalismy dalej w glab, chlopcy zaatakowali jeszcze drzewo cytrynowe i guajanaby. Tymczasem ni stad ni zowad pojawily sie nieznosne sancudos a im dalej w glab tym ich wiecej (to moze sa komary, tylko tak sie tu na nie mowi…sancudos). Chmary nie do opanowania.
Rozwazni ci moi mali przewodnicy sie okazali, tylko dwoch chcialo mnie ciagnac dalej, reszta oprotestowala, wlasnie ze wzgledu na komary. Boja sie chorob roznoszonych przez tych krwiopijcow i zaczeli wymieniac ze zgroza : denga, malaria, zolta febra i jeszcze inne... Wymieniali, powtarzali i nie mieli litosci… wolalabym zeby sobie odpuscili w obliczu faktu, ze odkrywalam na sobie kolejne ugryzienia. Ale dzieci mowia, ze luz, ze te komary nie sa az takie zle, tam dalej, troche glebiej sa wieksze ´potwory´ i to glownie one sa zrodlem chorob.
W kazdym razie zawrocilismy. Przy wyjsciu z selvy zapozowali do grupowego zdjecia a wtedy przyszlo mi do glowy, ze dziwna to byla wycieczka, taka troche inna niz zwykle, odwrotnie proporcjonalna… to nie jedyna osoba dorosla opiekowala sie grupa 10ciorga dzieci, a wrecz przeciwnie:) Posiedzielismy jeszcze troche na moscie (kontynuowali temat chorob) i ruszylismy do puebla. Doszlismy do ich ´podworka´, pozegnalismy sie i zaproponowalam, z cos im kupie, co chca… No to chcieli 2 duze 2.5 litrowe fanty, mowie spoko, cos jeszcze? nie… albo jeszcze cos, albo nie… ostatecznie wymienili jedna butelke fanty na slodkie bulki... Mysle, ze przechadzka z gringa to byla calkiem niezla rozrywka dla nich. A dla mnie to na pewno niezapomniane chwile.
Zaszlam jeszcze do ´kokosiarni´. Po poludniu wsrod pracujacych przy kokosach bylo sporo malych chlopcow (z maczetami albo dlugimi nozami!) Od bossa dostalam 1 kokosa do zjedzenia na miejscu i 3 na wynos do plecaka ale zmiescily sie tylko dwa i tak obciazajac niemilosiernie mi plecak. Pisze, ze ten kokos na miejscu byl do zjedzenia nie wypicia, bo to byl taki coco-manzana (kokos-jablko) posiadajacy w srodku miazsz a nie sok, nigdy wczesniej tego nie widzialam ani probowalam, calkiem dobre ale nieco mdlace…
W powrotnej lodce rejsowej do La Tola znalazlo sie ponad 30 osob… chyba sporo za duzo, bo troche babki narzekalaly… i faktycznie bujalo mocno i pomyslalam sobie, ze jak juz sie za bardzo przechylimy to ja dam rade ale na pewno nie uratuje swojego plecaka obciazonego kokosami, niczym kamieniami…

Limones bylo przedwczoraj, wczoraj jeszcze blogie Las Penas a dzisiaj troche cywlilizacji w rozczarowujacym Esmeraldas (pare slow moze pozniej). I na razie jeszcze nie wiem co jutro, rozne rzeczy, kierunki chodza mi po glowie...