Monday, May 29, 2006

frajlehony






Frajlehony to takie kwiatki porastające paramo i góry... fascynujące roslinki! Niektóre przerosły nawet mojego przewodnika Moroccho...

Friday, May 26, 2006

Niepotrzebny trud;) Ale będę żyć!

Ech, no nie spisałam sie za bardzo... nie przywiozłam w sobie nic nowego, ciekawego, tropikalnego... Właśnie wracam z konsultacji z odzdziału zakaźnego - cztery doktórki mnie oglądały i stwierdziły że to... oooospa! Nasza zwykła ospa, ospunia! Wietrzna w dodatku! Jakież to banalne;) Tyyyyle trudu a przywiozłam z innego kontynentu cos po co mogłam sięgąć tu w kraju:)

Wednesday, May 24, 2006

O tym jak sobie poradziłam z karaluchami...

Nie zdążyłam podziękować Wam za okazane współczucie i porady jak zwyciężyć walkę z karaluchami... Prawda jest taka, że ja naprawdę byłam kompletnie zdruzgotana i przerażona jak okazało się że mam je w pokoju... Na początku myślałam, że spędzę tę noc na stojąco, obracając się wokół własnej osi żeby widzieć czy jakieś się nie wynurzają i zgodnie z przeszkoleniem załtwiać je z buta poprzez rozdeptanie...
Stwierdzam jednak, że jak człowiek nie m a innego wyjścia to w każdych warunkach sobie poradzi, przyjmując jak najbardziej praktyczną postawę... Przyszłam więc do pokoju i przystąpiłam do akcji ‘stop karaluchom’. Miałam zostawione światło więc jak weszłam, żadnego ruchu nie zobaczyłąm – one podobno nie lubią światła... To mnie podbududowało. Pierwsze co zrobiłam po wejściu to ściągnęłam okulary, żeby nie widzieć co mniejszych osobników. Biorąc prysznic intensywnie obserwowałam przez ten czas spływy-studzienki w podłodze– czy aby jakieś nie wypełzają (bo własnie tędy wchodziły zdaniem recepcjonisty). Zaraz jak woda spłynęła zastawiłam jeden ze spływów koszem na śmieci a drugi zabezpieczyłam folią i jakąś butelką. Zabezpieczyłam też czymś ciężkim klapę od kibla – na filmach widziałam, że tamtędy wychodzą szczury – a jak karaluchy tam grasowały to czemu i nie szczury - wyobraźnia pracuje intensywnie w extremalnych warunkach;) potem papierem i folią zakneblowałam też wlew od zlewu. Łazienkę miałam już więc bezpieczną - w moim mniemaniu ...
W pokoju natomiast wszystkie swoje rzeczy usunęłam z podłogi i popowieszałam na klamki, szafki i inne haki, żeby mi się robactwo nie zadomowiło w bucie czy jakiejś kieszeni... (teraz coś sobie przypominam, że ktoś powiedział, że one mogą fruwać...ale nie wiem czy rzeczywiście...może ktoś wie?;)
Kładąc się spać włożyłam w uszy słuchawki z mp3 – żeby nie słyszeć ewentualnego tupotu czy szelestu moich dzikich współlokatorów a także żeby mi przez przypadek jakiś typek nie zabłądził w moim uchu... taaak, opowiadano mi że to się zdarza!. Nie zgasiłam też światła... Miałam jeszcze kilka innych koncepcji obronnych stosowanych np. prewencyjnie przeciwko skorpionom ale dałam już spokój:) Dwa piwa i kilkugodzinny trekking tego dnia sprawiły, że zasnęłam nie pamiętam kiedy a co najważniejsze - ani nie pamiętając ani nie śniąc o karaluchach...
Po tym doświadczeniu stwierdziłam, że tak jak mówili inni lokatorzy hotelu rzeczywiście do potencjalnej obecności karaluchów można się przyzwyczaić... w sumie byłam w stanie zostać tam na kolejną noc jednak głównie z powodów lokalizacyjnych zmieniłam hotel o poranku:)))

Tuesday, May 23, 2006

Słoneczne zauroczenie czy raczej tropikalne zarażenie? Tymczasem może lepiej się nie zbliżać...


Dokładnie w dniu mojego wylotu na ulicy, gdzie o poranku łapałam autobus do Caracas, pewna kobieta przyglądała mi się dość intensywnie. To w sumie mnie nie dziwiło, bo z twarzą jakbym wyszła nie do końca szczęśliwie z pożaru, przyzwyczaiłam się już, że budzę powszechne zainteresowanie i chyba współczucie. Zresztą kieszeń miałam pełną zapisków z różnego rodzaju rekomendacjami od nieznajomych ludzi ze sklepów, ulicy czy autobusów jak sobie poradzić z poparzeniem słonecznym, jakie kremy czy maści mam sobie aplikować... To kolejny dowód na otwartość i serdeczność tutejszych ludzi. Na plaży byłam umówiona nawet z jakimś nibyszamanem (zwanym ze względu na wygląd BinLadenem) na przygotowanie i nałożenie jakiegoś magicznego specyfiku. Gość był z SantaFe, obserwował mnie jakiś czas, wypytał skąd ta krzywda na mojej twarzy i zaoferował pomoc. Opowiadał o cudownych uzdrowieniach których dokonał i choć jakieś diabelskie, szalone oczy miał to zamierzałam się skusić. Dopiero jak dowiedziałam się od Tony’ego (znajomego lokalesa, współwłaściciela domu w którym mieszkałam a przy okazji botanika i przewodnika) że facet jest uzależniony od różnych zielsk (stąd ten dziki wzrok) zrezygnowałam z tej terapii... Kontynuowałam kurację prowadzoną przez Tony’ego opartą na soku z liści aloesu. Świeży, żółty sok tylko z dolnych partii liści podobno działa jak antybiotyk... no i faktycznie rany na twarzy się goiły. Potem tylko jakieś inne cętki gdzieniegdzie zaczęły mi wyskakiwać na ciele... ale po tych alergiach które mnie tu spotykały i przyjaraniu na plaży jakoś nie zwracałam na nie szczególnej uwagi...
Zaniepokoiła mnie jednak dość mocno ta wspomniana kobiecina z ulicy, która w końcu poinformowała mnie, że zidentyfikowała u mnie pewną chorobę – la lechinę. Naradzała się z facetem sprzedającym obok kawę z termosu (standard przy terminalach i na mieście) i razem uznali, że to musi to! Powiedzieli też, że to nic strasznego, że to taki wirus, który przechodzi się tu raz w życiu – a dotyka głównie dzieci ale dorosłych też nie oszczędza jak nie przeszli tego wcześniej.
Objawia się m.in. małymi bąblami na skórze całego ciała (i w buzi podobno też) a potem one pękają i się goją a choroba zaczyna się gorączką... Rzeczywiście, na skórze miałam jakieś dziwne plamki, bąbelkii i strupki ale już gorączki u siebie sobie nie przypominałam – jednak pomyślałam sobie, że być może nie rozpoznałam subtelnej różnicy pomiędzy tym, jak było mi strasznie gorąco a gorączką;) Ponoć w Delcie Orinoko i w ogóle w Wenezueli la lechina to od lat epidemia... a jeszcze jak powiedziałam, że brałam indiańskie dziecko na ręcę to byli pewni swojej diagnozy, bo niby zaraża się tym przez dotyk... W autobusie inni ludzie potwierdzili mój przypadek – tu zostałam poinformowana jak postępować z chorobą – że musze dużo pić, „zapisano” mi specjalną maść na te bąble i powiedziano, że przede wszystkim mam się nie drapać, bo ślady zostają na całe życie. Już się pogodziłam z myślą, że mam tego wirusa i że jakoś go przeżyję i sobie sama z nim poradzę ale moi doradcy odsyłali mnie do lekarza - dostałam cenną wskazówkę, że na lotnisku jest dostępny bezpłatny lekarz...
Zjawiłam się więc w punkcie medycznym na lotnisku i opowiedziałam pielęgniarce o mojej domniemanej chorobie, zdiagnozowanej przez przypadkowych ludzi. Ta spojrzała na mnie i uznała, że faktycznie wygląda to trochę na tę lechinę, i że w takim układzie będę miała poważny problem... Rozmawiając z nią czekając na lekarza potraktowałam za żarcik jej tekst, że z tą chorobą stąd się nie wyjeżdża...
W końcu pojawił się lekarz – ten miał wątpliwości ale ostatecznie był innego zdania. Stwierdził, że to reakcja skóry na intensywne słońce i moskity... Uświadomił mnie też, że lepiej żeby mi tu nie stwierdzono tej lechiny, bo czekałaby mnie 2-tygodniowa kwarantanna!!! Podobno też w przypadku podejrzenia o tropikalną chorobę zakaźną załoga samolotu może odmówić wstępu na pokład. Lekarz – w porządku gość - poinstruował mnie, że jak ktoś mnie zapyta co mi jest, mam wyrecytować, że jestem po konsultacji z lekarzem i to co mam na skórze to ‘tylko’ alergiczna reakcja na promienie słoneczne... I tej wersji trzymam się do tej pory....
Tak więc przez ostatnią godzinę w Wenezueli trochę się jeszcze postresowałam nim weszłam na pokład i nim samolot oderwał się od płyty... A wchodząc do samolotu zamaskowałam się częściowo bandaną (szkoda, że kominiarki nie miałam:) i ufff, ostatecznie nikt się mnie nie czepiał...
Właściwie do dzisiaj nie jestem pewna czym są cętki na mojej skórze... po zapoznaniu się z informacjami w internecie wygląda mi to na bardzo softową wersję tej lechiny... Poobserwuję teraz ludzi, którzy mieli już ze mną do czynienia – jak przestaną przychodzić do pracy to chyba skontaktuję się z instytutem chorób tropikalnych;)

W barwach wojennych przed zdobyciem Pan de Azucar...

W Puerto Piritu na krawężniku....

Tę historię fajnie się opowiada siedząc już bezpiecznie w kraju:)
A jeszcze przedwczoraj jadąc już do Caracas z mojej oazy spokoju w Santa Fe zgodnie z planem zahaczylam o miasteczko Puerto Piritu. Dlaczego? Otóż jak wracalam znad Orinoko własnie w tym miasteczku na wybrzezu spędziłam jedną noc a o poranku przed wyjazdem weszlam do kafejki internetowej zrzucic zdjęcia ze wszystkich 4 kart pamięci; lalunia przerzucila wszystkie zdjęcia do komputera ale niestety już nie umiała wypalic płytek... po 2 godzinach walki poddała się i odesłała mnie do fotografa. Poszłam do niego ale z braku czasu zrzucilam u niego zdjecia tylko z 2 kart a w aparacie pozostala karta ze zdjeciami z Delty, bo było tam jeszcze troche miejsca... Tego dnia po południu ukradli mi aparat z tymi wlasnie zdjeciami... No i fakt, że zupełnie wszystkie zdjęcia były wczesniej skopiowane w tej kafejce dawał mi podstawy do łudzenia się że te stracone mogą być do odzyskania, ze może przez przypadek nie wyrzucili ich z komputera... Życie jest jednak brutalne - oczywiście wszystko natychmiast wyrzucili:( Przykro mi było niezmiernie, bo tyle zachodu i nic... Chwile wczesniej tez mialam pecha, bo kierowca autobusu z SantaFe zapomniał o mnie i nie zatrzymał się na terminalu na obrzezżach tego miasta, wysadził mnie gdzies na drodze przy jakims zajezdzie 8 km dalej (tylko dlatego ze zapytałam czy daleko jeszcze:) Stałam tak sobie wkurzona i bezradna i nie wiedziałam czy stopa łapac czy co? Dobrze, ze zainteresowało się moją dolą dwóch żołnierzy, którzy nagle zjawili sie przede mną i tak jak ja zastanawiali się co ja tutaj robie;) chłopaki wyposażeni w przekonywujące argumenty w postaci karabinów nie mieli problemów z zatrzymaniem dla mnie auta, które zawiozlo mnie do miasta:)
A tam, najpierw przykro mi się zrobilo z powodu zdjęć a potem zrobiło mi się jeszcze bardziej przykro... Otóż uswiadomilam sobie zże nie za bardzo mam gotówkę na przeżycie do momentu wylotu tj. do następnego dnia. A była to sobota... żaden z bankomatow z 5 różnych bankow – to nie nowosć - nie był dla mnie łaskawy:( w tym miejscu i czasie moja Visa byla tylko kawalkiem bezużytecznego plastiku... Tymczasem w kieszeni mialam kasę wystarczającą mniej wiecej na bilet do Caracas i transport na lotnisko i moze jakies ostatnie drobne na jedzenie... trwożyła mnie tez mysl koniecznosci uiszczenia podatku lotniskowego - nie wiedziałam w jakiej formie mogę dokonać płatnosci...
Tak więc znajdowałam się jakies 380 km od Caracas w przeddzień wylotu bez dostepu do kasy... Aby się zmiescić w tym co mialam, pozostalo mi tylko złapac nocny autobus i tym sposobem uniknac hotelu. Autobus jedzie stamtąd do C. jakies 5 godzin więc musiałam cos z soba zrobić chocby do północy. Ale co tu robic przez parę godzin w nadmorskim porcie bez kasy choćby na kawę w podłym barze... Podumałam i poszłam sobie na wybrzezże, zasiadłam na krawężniku i gapiłam się na morze albo gwiazdy i od czasu do czasu przeczesywalam swój plecak w poszukiwaniu ewentualnie zapomnianej, zaginionej w jakiejs kieszeni gotówki - nie było jednak ani boliwara...
To była sobota wieczor więc miasto na swój sposób się bawilo wokół i w tle....
Po jakims czasie moich samotnych medytacji i kalkulacji zaczęło się krecic wokół pewne towarzystwo – jak podejrzewalalm – tutejszych rybaków; w końcu jeden usadowil się w pobliżu i zaczął rozmowę, potem przysiadł się drugi...dłuzższą chwilę później zjawil się trzeci z butelką rumu... Kolesie nie byli raczej obywatelami sfery wyższej – wyglądali mi na regularnych konsumentów rumu ale jednoczesnie całkiem poczciwych, szczerych ludzi. Tak sobie siedzielismy – ja i moi przyjaciele-samozwańcy - Fernando, Roberto i Amirko i zwierzalismy sobie nawzajem - oni mi rozprawiali o swojej robocie, a ja im o moich przygodach w Wenezueli. Potem wszyscy przejęli się moją obecną sytuacją i jęli mi doradzac w jaki sposób najlepiej i najtaniej dojechac przez noc do Caracas. Trwały dyskusje dopóki nie zjawil się kolejny kumpel Francisco, który oznajmił z rozbrajająca oczywistoscią, że przeciez mogę przespac się u niego i jutro jak czlowiek rano pojechac do stolicy. Wszyscy przyklasnęli zapewniając, że dobry i uczciwy z niego czlowiek i mogę bez obaw skorzystac z jego propozycji. Nie powiem, było to troche ryzykowne ale czułam się tak zmęczona i brudna, że nie chciało mi się tkwić w roli bezdomnej jeszcze przez kilka godzin - tak więc nie protestowalam...
Nie przypuszczałam tylko, że będziemy mieli wspólnie do dyspozycji jeden pokój... Pomyslalam o ewakuacji, bo nie mialam ochoty spać w jednym pomieszczeniu z jakims (pewnikiem) chrapiacym, podpitym starszym gosciem choćby intencje miał czyste jak łza... Na szczęscie – jak zapewniłam że dla takiego włóczęgi jak ja to nic nowego - udało mi się uzyskac zgodę na spanie na dużym balkonie pod gwiazdami... pierwsza klasa – ciepło, słyszalny szum morza, swieże nadmorskie powietrze i milion gwiazd! Rano czysta i częsciowo wyspana (psy strasznie ujadaly i troche martwiłam się żeby zdążyc na samolot) wyruszylam do Caracas. Na odchodne dostalam otwarte zaproszenie na powrot i kilka lisci rosliny do leczenia moich poslonecznych ran... Milutko! Bezinteresownosc tych ludzi naprawde wzrusza!
Jak dotarłam na lotnisko (jakies 5 srodków transportu włączając metro) odetchnęłam z ulgą, że się udało a jeszcze bardziej jak okazalo się, ze podatek lotniskowy mam uwzględniony w cenie biletu... Hurra!!! Teoretycznie jedną nogą bylam juz w kraju...
Tymczasem to nie był koniec moich małych przeciwnosci losu ostatnich dni - okazało się że jeszcze cos mi może przeszkodzic w opuszczeniu Wenezueli zgodnie z planem... (ale o tym jutro;).

Friday, May 19, 2006

jeden dzien w raju




Nieee, nie znudzilo mi sie karaibskie wybrzeze... jest fantastycnie!
Wczoraj wieczorem jak siedzielsmy sobie na plazy przed domem nagle wypelz na piasek monster! Prze-o-gro-mny krab, ktory poruszal sie jak robot z s-f i zmierzal wyraznie w moim kierunku... na szczescie obronilam sie ucieczka na bezpieczna odleglosc;) a pomyslec, ze wczesniej planowalam wieczorna kapiel w morzu...
Najwieksza niespodzianka wieczoru bylo ponowne spotkanie z Jorgem (tym od llanos i roraimy), zupelnie nie planowalismy tutaj byc a nagle wpadlismy na siebie...
A dzisiaj bylam na prawie calodniowym rejsie lodka - w miedzyczasie przybijalismy do kilku roznych wysepek - a to na pare godzin plazowania, a to na snorkling... bo tam rafy koralowe przeurocze i miliony kolorowych rybek... tzn miliony takich malenkich, a tych wiekszych to tylko setki widzialam;)
Na jednej z wysepek lokalesi sprzedawali z koszykow swiezo wylowione ostrygi - ponoc wysmienite, moj polfrancuski kolega jada rozne swinstwa wiec sie rozkoszowal... ja, podziekowalam. Z zywych stowrzen to ja tylko robaki na Gran Sabanie konsumowalam:)
A na innej plazy zylo sobie stado iguan! Jedna zadomowila sie w duzym koszu na smieci wyzerajac co lepsze kaski a kilka innych walczylo miedzy soba o nasze skorki od bananow:) Strasznie ciekawskie byly co mamy w torbach...
Slonce palilo nieziemsko ale morski wiaterek przynosil troche ulgi... (hehe, pisze to dlatego ze u nas podobno leje;)))
I tak minal dzien rajskiego zycia, ktore jutro niestety sie konczy:(
Okolo poludnia powinnam byc juz w drodze ku mecie, kierunek: Puerto Piritu (tam moze odzyskam stracone zdjecia) i Caracas...

Thursday, May 18, 2006

wreszcie na karaibskiej plazy... tj. powrot sielanki

Jeszcze wczoraj wieczorem chwilowo nienawidzilam tego kraju nie mogac sie pogodzic z bezczelnym zlodziejstwem, ktore mnie dotknelo. Aparat, telefon i nawet moje psloneczbne korekcyjne okulary szlag trrafil! ale mam jeszcze pomysl i szanse na odzyskanie zdjec... w sobote okaze sie czy to mozliwe (gdybym to wyjasnila dzisiaj byloby wieksze prawdopodobienstwo ale nie chce mi sie...). W kazdym razie moj stan wzburzenia i depresji byl tak wyrazny ze taxowkarz, ktory wczesniej nie chcial spuscic ani bolivara z wygorowanej stawki za kurs, ostatecznie na pocieszenie zaprosil mnie na ogromna porcje lodow i pierwsza moja przechadzke po wybrzezu... najwazniejsze to nie cierpiec w samotnosci;) dzis rano jeszcze mnie przesladowala moja strata jednak teraz juz wyluzowalam...
Bo jestem sobie w rybackiej wiosce Santa Fe, mieszkam na plazy, tzn. w domu na plazy, mam moze z 10 metrow do morza... a woda - ciepluteeeenka! a slonce - bezlitosneeee! na szczescie znajduje troche cienia pod palmami dla mojej ponownie zrujowanej przez slonce skory na czole...(uprzedzam o tym problemie, bo mnie mozecie nie poznac jak wroce...)
Na lunch kupilam u rybakow dwie rybki, kore mi pani w kiosku z wrzacym olejem usmazyla... przepychota! to wszystko za niecalego dolara...
Mam nadzieje ze ten blogi spokoj i piekne widoki nie znudza mi sie do soboty;)

Wednesday, May 17, 2006

I skonczyla sie sielanka:(

A mialo byc tak pieknie - plaza, slonce i piasek... tymczasem czarne chmury nade mna... dzis mialam przelaj z przeszkodami, a potem stalo sie to, czego od poczatku sie obawialam - pozbylam sie aparatu (z setka zdjec z Orinkoko) i komory... nawet nie wiem kiedy ale na pewno w autobusie.
Przyjechalam wlasnie do Cumany, miasta docelowego tego autobusu, bo naiwnie licze jeszcze na ewentualna moja nierozwage i ze mi przypadkiem wypadly i ze moze sie znajda... Musze zaczekac do 22giej az kierowca sie wyspi zeby to sprawdzic...
To byl pechowy dzien... nie chce mi sie nawet pisac:(((((((((

Zapomniec sie w Delcie Orinoko;)






Tucupita to miasteczko wypadowe w Delte a przy okazji jakby stolica regionu...Jak tu dotarlam w niedziele, zorientowalam sie bardzo szybko, ze jestem jedyna przedstawicielka gringo´s w miasteczku... a to znaczylo ze niestety nie mam co liczyc na grupowa wycieczke w delte... Moglam wierzyc tylko w jakis przypadek lub wykolowanie cos indywidualnego, co tez nie bylo proste i oczywiste, bo wynajecie lodki w pojedynke kosztowalo niewyobrazalna kupe szmalu... Pozostalo mi tylko rozejrzec sie po okolicy i zwijac... Tymczem w jakies pol godz. po wypuszczeniu sie w miasto ni stad ni zowad wyrosl przede mna ´niezalezny przewodnik´Robin. Jako ze to nie byl bezinteresowny Robin Hood jedyne co mogl mi zaproponowac za normalne pieniadze to odstawienie mnie ´rejsowa lodka´do indianskiej osady pod opieke jakiejs rodzinki i odbior np. po 2 dniach. Coz bylo robic... mialam kupic sobie tylko hamak, zeby miec na czym spac i zeby nie zjadly mnie robale i wyruszyc na drugi dzien.
Tymczasem od czego sa przypadki... wieczorkiem zadzwonili do Robina pewni Francuzi, ktorzy juz korzystali z jego uslug i zaanonsowali sie na 2-dniowa wyprawe wlasnie na drugi dzien... No i tym sposobem zalapalam sie na prywatne wycieczke dolaczajac do czworki zabojadow.
A Ci Francuzi to osadnicy, od 2-3 lat mieszkajacy na pln. Wenezueli, posiadajacy 2 duze farmy i hacyjedne dla bogatych turystow... Glownycm celem ich przybycia nad Orinoko bylo oblowienie sie w lupy i zwierzaki - normalnie jak za dawnych kolonialnych lat... W miedzyczasie wiec zakupili od Indian za grosze - dwie malpki kapucynki, mala, jeszcze nieopierzona papuzke (jakiez urocze brzydkie kaczatko:), malenkiego kajmanka (mial chyba ze 30 cm..w perspektywie 4m), jakies rekodziela i rosliny... zamowili tez mala pume, bo akurat nikt nie mial!
Poza tym towarzystwo bylo bardzo wyluzowane a all inclusive zorganizowany napredce przez Robina sprawil, ze nim odbilismy od brzegu kazdy mial w rece kubek z cuba libre z limonka i cytryna...a wieczorem nieuniknionym elementem byla fiesta - z zapewnionym praktycznym szkoleniem merenge (co nie zanczy,ze umiem); a wczesniej wyruszylismy jeszcze na rzeke w pogoni za zachodem slonca - boooski! - mam tysiac piecset zdjec;) potem zepsul sie silnik i z pol godziny Robin plynac wplaw ciagnal lodke... (a w przewodniku jest wytluszczone - lodka powinna posiadac 2 silniki, sprawdzic przed odplynieciem!!!;)
Drugiego dnia wyruszylismy w glab delty, w jedna z odnog Orinoko - widoki po prostu zabojcze! Brak slow!!Zielone gestwiny po obu stronach, czasem indianskie osady (do ktorych zawijalismy w celach kupieckich moich Francuzow) tukany i inne ptaki, delfiny, malpy, wedkujacy Indianie na canoe, piekne slonce a czasem przelotny deszczyk...cuuudownie! Relax na maxa! Zdjecia - piersza liga (chyba!).
I jakaz byla moja radosc, po zapoznaniu sie z warunkami w jakich zyja Indiania Warrao ze uniknelam zamieszkania tam chocby na jedna noc... w sumie to nazbyt wrazliwa to nie jestem, bo i z karaluchami juz spalam i z pajakami ale z calym obejsciem jak np. swiniami, kurami i malpkami itd. to jeszcze nie...

Ale to juz historia... Prosto z lodki wskoczylam w autobus na wybrzeze, no i juz tu jestem! Wprawdzie nie wiem dokladnie gdzie, bo na terminalu poradzono mi inna opcje podrozy i jestem w miasteczku, o ktorym ani slowa w moim przewodniku. A to jak poruszanie w sie w gestej mgle... W nocy jakos zdolalam znalezc hotel, a teraz zalatwiam miastowe sprawy, zrzucam fotki na plytki i wkrotce wybywam do malej wioski - Mochima albo Santa Fe, gdzie plaze sa niebianskie i zycie pewnie tez:))) PURA VIDA jak mowia lokalesi! Ech, juz czuje zapach morza...
Tymczasem jednak jest to zapach targu rybnego, bo chyba w jakim porcie rybackiem jestem;)))

Muchos pozdros,
Ada

Sunday, May 14, 2006

Moja Roraima od A do Z








A – jak Alergia
Dopadla mnie juz drugiej nocy i chyba byla efektem mieszanki sunblockera, offá, potu i slonca.. w efekcie przez dwie noce z rzedu mialam ochote dorwac noz, pociac sie i podzgac a potem zanurzyc w spirytusie...

B – jak Bachacos, owadzi przysmak na Gran Sabanie
Bachacos to ni skrzydlate mrowki ni muchy...jedna z istotnych czesci ich organizmu sa kulki wielkosci jagody, ktore spozywa sie ze smakiem, odrywajac z zywego owada.... Nasz posrednik przed wyprawa zabral ich troche z miski swojej coreczki i nas poczestowal...Pierwsza zagryzlam chlebem, wiec nic nie poczulam; przy drugiej- trauma byla tak duza, ze nie pamietalam smaku... Dopiero po powrocie docenilam ten delikates... chlopaki nazbierali troche po drodze i rozpoczelismy uczte... skorupka jakby po przysmazeniu a w srodku jakby krem o posmaku orzechowym...mniami!

C - jak Czy slonce czy deszcz
No tak, pogoda nas nie rozpieszczala... raz wedrowalismy w pelnym sloncu caly dzien, po to by drugiego przez kilka godzin taplac sie w ulewnym deszczu, nie majac suchej nitki na sobie...

D – jak Duet Marcelio & Inocencio
Marcelio (l.23) to nasz przewodnik a Inocencio (l.17) to bagazowy i jego pomocnik; zbladlam i niezle sie przeleklam jak zostali nam przedstwieni jako osoby, na ktore mamy sie kompletnie zdac na 5 trudnych dni... wygladali jak dzieciaki sciagniete z boiska na obiad:) Ale trzeba przyznac, ze staneli na wysokosci zadania!

E – jak Eeee, nie wiem co..

F- jak Finansowe nadwyrezenie
Niestety aby pozwolic sobie na trekking na Roraime trzeba wyskoczyc z niezlej kaski, 1000zl to juz dobra cena...

G – jak Gumis
W wyniku alergii dwa poranki obudzilam sie z twarza gumisia, alergia przejawiala sie m.in. niespotykana opuchlizna: wypukloscia oczodolow i dwukrotnym powiekszeniem uszu... Wprowadzalam tymczasowy zakaz fotografowania a kolo poludnia normalnialam;)

H – jak Higiena
Higiena osobista byla pod kontrola, raz lub dwa razy dziennie zazywalismy kapiele w rzekach... tylko na gorze bylo za zimno... a wracajac, mielismy zapewniona wartosc dodana w postaci jacuzzi w rwacych rzekach... tylko drobnym dyskomfrotem byl fakt, ze trzeba bylo sie mocno trzymac zeby nie poplynac:)

I – jak Indianska wioska
Parapetui to indianska wioska, baza wypadowa na Roraime. Tam spedzilismy pierwsza noc przed wymarszem. Niesamowite! tak blisko cywilizacji a ludzie zyja prawie jak przed wiekami... tylko przez pol nocy glosno chodzacy generator pradu nie pozwalal mi zasnac:)

J – jak Jorge
Jorge to moj niezawodny towarzysz podrozy jescze z czasow los llanos. Na Roraimie byl mi medykiem, psychologiem, opiekunem i wspolbiesiadnikiem do rumu. Ponadto jest przystojny i przyzwoicie zbudowany. A pracuje w firmie produkujacej alkohole, ktora ma nawet nasza zubrowke!

K – jak Kurcze, za malo rumu wzielismy:(
Z powodu dbalosci o nieprzeciazenie bagazu zabralismy tylko jedna butelke na 5 dluuugich wieczorow... to byl blad!

L – jak Las deszczowy
Drugi dzien wedrowki to m.in. trzygodzinny przemarsz przez las deszczowy, pnaca sie niemal pionowo w gore sciezka, wylozona: glazami, kamieniami, glina i poskrecanymi korzeniami drzew... Naprawde mozna sie zabic! Szczegolnie jak pada – a oczywiscie padalo (jak to w lesie deszczowym, szczegolnie w porze deszczowej;)

M – jak Moskity

Bez komentarza... po prostu nienawidze! Niniejszym apeluje o to by zlikwidowac wszystkie moskity!

N – jak Nadrobic stracony czas...
Z powodow organizacyjnych nasza wyprawa zostala skrocona z 6 do 5 dni. Z tego wzgledu pierwszego dnia musielismy przemaszerowac przepisowe dwa –a stanowilo to jakies 10 godz. wedrowki w sloncu! wprawdzie z przerwami na lunch i ciasteczka ale nie byl to niedzielny spacerek lecz prawie pogon....

O – jak Optymalizacja zawartosci bagazu
Moja optymalizacja polegala na minimalizacji... tak sie przejelam, ze moj plecak wazyl o polowe mniej niz Jorga, moze jakies 6-7kg. Maniakalnie wnikliwie dopbieralam kazda rzecz aby sie nie przedzwignac - do tego stopnia, ze wzielam na 6 dni reczniczek o wymiarach 20x30... potem korzystalam z uprzejmosci (lub litosci) Jorga:)

P – jak Portki moje przedostatnie
Juz po los llanoas ledwo sie trzymaly, jednak bylam do nich tak przwiazana, ze spedzilam z godzine na przywrocenie ich funkcjonalnosci... jednak w drodze powotnej z Roraimy byly prawie w strzepach...jedna z nogawek trzymala sie na 3 agrafkach:) Chyba zabiore je na pamiatke...

R – jak Rzeki
W drodze na Roraime nie bylo problemu z przekraczaniem rzek, mozna bylo przeplasac na drugi brzeg po kamieniach albo przekicac bez butow majac moze wode po kolana... jednak Marcelio przez caly czas martwil sie o stan rzek jak bedziemy wracac – i rzeczywiscie – w wyniku permamentnych deszczow i ulew, w ciagu 2 dni potoki przeobrazily sie w rwace rzeki! Inocencio, biedaczyna raz padl ofiara nurtu i ledwo sie wykaraskal.. potem wymyslil sposob jak nas przeprawic– wytrzasnal skads dragal – chlopaki zarzucili go w poprzek, trzymajac go z obu stron, a my tym asekurowani brnelismy walczac z silnym nurtem... alez to zywiol!!! nie uniknelismy umoczenia po pachy jak i zanurzenia naszych plecakow;( Potem okazalo sie, ze nasz Marcelio jeszcze nigdy nie byl na Roraimie w porze deszczowej...

S – jak Szemrany posrednik
W ramach optymalizacji kosztow pominelismy agencje w Santa Elenie, wybralismy sie do miasteczka San Francisco (blizej Roraimy), gdzie znalezlismy czlowieka, ktory mogl zorganizowac wyprawe dla 2 osob (agencja czeka zawsze na 4) i to w akceptowalnej cenie. Fecet mial na imie Donald i wygladal na rasowego alfonsa... mialam opory przed wyplata mu calej gotowki przed wyprawa... ale coz, c zasem trzeba po prostu zaufac czlowiekowi;) Wprawdzie kupil nam marne zarcie ale za to na koniec podarowal mi ksiazke...

T – jak Tepuie

Tepuie to jakby gory stolowe ze skaly piaskowej, powstale ponad 2 biliony lat temu; to podobno jedno z najstarszych zjaisk czy miejsc geologicznych na Ziemii. Roraima jest najwyzsza z nich, ma 2800m i nie pamietam jaka lecz bardzo duza powierzchnie; znajduje sie tam tzw Triple point, gdzie spotykaja sie 3 kraje: Wenezuela, Brazylia i Gujana. Nie zdazylismy tam dotrzec....

U - Uffff

Ufff, to byla super przygoda jednak fajnie miec za soba ten wysilek a przed soba tylko leniwe plawienie sie w delcie Orinoko i wodach M.Karaibskiego:)))))))))

W - jak Warto bylo!

Warto bylo poniesc caly ten wysilek aby znalezc sie przez 1 dzien i 2 noce na innej planecie... Naprawde czulismy sie tam jak kosmici:) tym bardziej ze w tym czasie nikogo procz nas tam nie bylo... A podobno w porze suchej zlazi sie tam sporo ludzi...

X – jak planeta X

Krajobraz na Roraimie jest po prostu nieziemski! to jakis magiczny, zaginiony swiat... niesamowitych ksztaltow czarne formacje skalne, czerwone czy rozowe piaski, roznokolorowe baseny wodne, dziwne rosliny, wciaz znikajaca i pojawiajaca sie mgla i male czarne zabki...sceneria jak z filmu S-f!!!

Y – jak Yeti
Yeti'ego nie spotkalismy.

Z – jak Zdjecia, ktorych nie zrobilam
Niestety na zdjeciach nie beda uwiecznione najbardziej exremalne przezycia z wyprawy, bo w takich momentach albo nikt nie myslal o zabawie w fotografa albo nie chcial narazac aparatu na uszkodzenie lub utrate. Ponadto (co mi sie zdarza nie po raz pierwszy) w polowie wyprawy wysiadla mi bataria:(( strrraszne i niewybaczalne!

Z- jak Zarcie
Chlopaki karmili nas jak zwierzaki na uboj, co przerwa wciskali nam jakies energetyczne dziadostwa. A rano i wieczorem wolalam nie patrzec jak walcza z garami, usilujac przygotowac nam posilek - czesem lepiej pozostac w nieswiadomosci :)

Saturday, May 13, 2006

taaaka mala dygresja:)


Wszystkim zapytujacym droga mailowa lub bezposrednio tutaj oznajmiam, ze zaprawde pisze tu otwarcie prawie o wszystkim co sie dzieje, jak tylko czas mi pozwala. To, ze prowadze sie bardzo przyzwoicie i grzecznie to (procz mojej natury) po prostu fakt i pisze to nie tylko dlatego ze rodzice czytaja… Pijam tylko lokalesowy rum w baardzo malych ilosciach (jak na tutejsze mozliwosci), trawke palilam tylko przez grzecznosc aby nie urazic czestujacych mnie przewodnikow (tak sie sklada ze wszyscy pala…), ´narzeczonych´ mialam czterech ale to tylko przelotne niewinne! znajomosci byly:)

A tymczasem pare godzin temu wrocilam z Roraimy. Jak zwykle po ciezkim trekkingu wygladam jak zwierzak….Jutro wrzuce cos o moich zmaganiach z ta tapuia, bo tymczasem lece lapac nocny autobus na poludnie, kierunek: Ciudad Guayana, Tucupita, Delta Orinoco….

Pozdrowka dla wszystkich!!! Ada

Sunday, May 07, 2006

na razie nic sie nie dzieje

Wiodlam dzis spokojny, niedzielny zywot w oczekiwaniu na jutrzejsze otwarcie banku i zaaplikowanie sobie zastrzyku gotowki; jezeli to sie uda, mamy nagrany 6-dniowy trekking na najwieksza tepuie na Gran Sabanie - Roraime (jakies 2800m) wiec natychmiast po akcji w banku wyruszamy po kolejna przygode z Jorgem, przewodnikiem i pomocnikiem. Po drodze i na szczycie podobno czekaja nas nieprawdopodobnie magiczne widoki - ponoc Conan Doyle byl tym zakatkiem na ziemii kompletnie zauroczony - po powrocie zapodam jak bylo; tymczasem wiec chcialam tylko uprzedzic ze przez jakis tydzien nie bede sie tu meldowac (chyba ze jednak zostane bez dostepu do kasy... a wtedy tez sie nie bede meldowac, bo nie bede miala za co;)
Po Roraimie - jak zdaze - to jeszcze 3 dni spedze w Delcie Orinoko a potem... vamos a la playa!!tyyylko plaza, slonce, palmy, drinki i piasek - jak na prawdziwe wakacje przystalo! Chociaz z 30 dni pozostanie mi na to nie wiecej niz ...3 dni, taaak jakos ten czas nieublagalnie szybko leci... a niestety chyba nie mam mozliwosci zmienic daty powrotu na bilecie lotniczym...
los pozdros,Ada
ahaaa, a dzis moja noga stanela na brazylijskiej ziemii, bylismy w przygranicznym miasteczku po brazylijskiej stronie - a tam - prawie jak w Kostrzynie - niekonczacy sie bazar roznych szmat, rupieci;) tylko tutaj wszedzie krolowaly zielono-zolte barwy canarinos i roznokolorowe stoiska pelne egzotycznych owocow...mniam!

Saturday, May 06, 2006

I przemoc i I pomoc

Wczoraj po 14-godzinnej podrozy autobuesm dotarlismy z Jorgem (to kolega poznany na los llanos, Portugalczyko-Francuz, info dla kolezanek: podobny do van Damma;) do miasta Ciudad Bolivar, w ktorym to mielismy sie przesiasc w kolejny autobus, by po kolejnych 12 godzinach dotrzec do celu, to jest Santa Eleny (to jest PdWsch Wenezueli, w poblizu granicy z Brazylia).
Mielismy jakies 4 godziny w Ciudad Bolivar i to mial byc czas na wyciagniecie kaski z bankomatu - bo w Wenezueli to nie jest taka prosta sprawa... raz, ze jakies 70% bankomatow obsluguje tylko krajowe karty a poza tym, procedura przy bankomacie jest dosc zawila...
Tak czy owak chcialam sie poskarzyc ze, jak juz znalazlam wlasciwy bankomat, padlam ofiara pewnego usluznego lokalesa, ktory skopiowal w pewnym momencie moja karte i podejrzewam, ze mial szanse podejrzec moj pin... sierota ze mnie troche no ale kazdemu moze sie zdarzyc... Trzymalam go za kieszen i szarpalam troche liczac na pomoc ale tlumik, ktory stanowil kolejke do bankomatow procz ogolnego poruszenia nie przejawil skutecznego dzialania... a ´kopista´ przekazal ukradkiem swoje urzadzonko kumplowi, ktory niepostrzezenie sie zmyl a sam po chwili wyrwal mi sie i zwial... a wteeedy wszyscy rzucili sie ze wspolczuciem i poradami co robic- jakbym nie wiedziala ze trzeba mi zablokowac karte... o tyle dobrze, ze skrotami jedna z par zaprowadzila mnie do centrum telekomunikacyjnego i po 10 min karte mialam zablokowana... przy okazji niestety odcielam sobie srodki do zycia;((( przynajmniej do poniedzialku, kiedy to mam nadzieje wyciagnac kase z innego zrodla. Ludze sie, ze sie uda - chociaz tutaj w tym malym miasteczku - bo jestesmy juz w Santa Elenie - to nie jest takie pewne... Tymczasem natychmiastowa pomoc otrzymalam od Jorge´a - z wlasnej inicjatywy wspiera mnie pozyczka - dobry z niego czlowiek;)

ostra jazda po krawedzi na... mulach;)







Przedwczoraj znowu siegnelam wyzyn ok. 4000m - ale tym razem bez wiekszego wysilku (przynajmniej fizycznego). Najpierw mielismy ostra jazde po kretych gorskich drozkach jeepem az do puebla zapomnianego przez swiat - Los
Nevados (jakies 2700m). Cuudowna, malownicza, senna wioska, tylko jak deszcz pada to nie ma co robic (a padal:) Meska czesc mieszkancow (wygladali jak cowboye z westernow) w takich okolicznosciach pije i - nie wiem jak oni to robia - wierzchem na koniach uskuteczniaja sobie spacery... hmmm "i tylko koni, koni zal":) jak sie nawiazalo z nimi kontakt to za 1000 blv nawet pozwolili sie sfotografowac:)
W kazym razie w Los Nevados sobie przenocowalismy, a na drugi dzien czekala nas ponad 4-godzinna jazda na mulach... A mulow bylo 5. I muly jak to muly edukowalne raczej nie sa - miast isc normalnie gesiego - jak np wielblady w karawanie - to te sie wiecznie przepychaly na 1,5metrowej sciezce gorskiej, niezgrabnie balansujac, ocierajac sie o siebie, potykajac sie, kompletnie nie zwazajac i nie szanujac ladunku, ktory maja na grzbiecie to jest nas... po lewej bylo bezpiecznie ale po prawej - stok lub przepasc... O ZGROZO! sam moj lek wysokosci mnie dobijal a moj mul- Koral mu bylo- wiecznie walczyl (bezskuecznie zreszta) o pierszenstwo, przez co liderka (Samba) wytrzasnela mi ostatecznie kopa z kopyta w kostke, co sprawilo ze okulawialam na jakies pol dnia... pomimo tego, ostatnia godzine postanowilam przedreptac:) Po osiagnieciu celu, mialam wreszcie mozliwosc skorzystac z jednej z najwiekszych atrakcji Meridy - teleferico - chyba juz wspominalam, ze najdluzszej na swiecie kolejki linowej - po zaliczeniu tegoz moglam juz spokojnie opuszczac Meride...
chociaz w sumie nie tak spokojnie, bo troche smutno opuszcza sie miejsca gdzie jest fajnie i zna sie juz ludzi wyruszajac w nieznane...

Tuesday, May 02, 2006

Adakonda story
























helol!
zniknelam na jakies cztery dni niespodziewanie, bo nagle udalo sie zebrac ekipe na wyprawe na los llanos
Los llanos, ech.. to byla prawdziwa sielanka, gdyby nie liczyc kilkunastu godzin podrozy jeepem.. jednak warto bylo, chocby po to, by przytulic sie do anakondy i dac buzika kajmanowi... i poznac ciekawych ludzi; przy okazji poogladlismy sobie rozne kolorowe ptaszki, zolwie, dwa razy spotkalismy mrowkojada (nie wiedzialam ze to takie olbrzymy!), pojezdzililismy konno, poplywalismy lodzia, w miedzyczasie lowilismy piranie - ale mi to nigdy nie wychodzilo... wiec z braku sukcesow, jak juz zezarly mi 10 sztuk miesa obrazilam sie i zarzucilam sprzet:)
jednak najbardziej ekscytujace bylo polowanie na anakondy... ja po maxymalnym zaanagazaowaniu sie w poszukiwanie a potem w obcowanie z anakonda mam nowa ksywke od wspoltowarzyszy podrozy - Adakonda:) a malenstwo to bylo - raptem 3 metry - nic tylko brac w ramiona:) niestety strasznie smierdzi... wrocilam kompletnie obdarta i unorana z tej eskapady - dzis chyba przez pol nocy bede cerowac swoje przedostatnie spodnie:)
Los llaneros to prawdziwi twardziele i maczomeni- pija rum od samego rana do poznej nocy i sie maja dobrze... wszyscy tez sklonni sa do wielu poswiecen dla kobiet, nie zaprzestaja komplementowac i zapraszac do swojej hacyjendy:) raz zalapalismy sie na lokalesowa fieste, gdzie przeszlam skrocony kurs salsy ale jak sie nie ma talentu zaden kurs nie pomoze...
Przewodnik po llanos tez palil trawke jak rowniez pil, ale okolice llanos i ich mieszkancow (ludzi, ptaki i zwierzeta) znal jak wlasna kieszen wiec robote wykonal perfectamente... poza tym sokiem z jakiejs rosliny wyleczyl mi twarz z oparzen poslonecznych
a spalismy sobie w chatce na hamakach- baaardzo wygodnie ale mozna wypasc;) trzeba tez bylo uwazac w toalecie, bo pojawialy tam sie zaby, a ponoc byly przypadki ze jakas zapodziala sie w bieliznie i byl problem:) karmili nas pysznymi lokalesowymi specjalami, zawsze tylko zanim nalalo sie cos do szklanki trzeba bylo wytrzepac z nich mrowki i wszelkie robactwo... ale do wszystkiego mozna sie przyzwyczaic:)
ahaaaa, co ciekawe ludzie prowadzacy camp w ktorym mieszkalismy, znaja Beate Pawlikowska i Martyne Wojciechowska, a co jakis czas przyjezdzaja do nich grupy Polakow z AfricLine; chlopaki nawet wspominali jak krecili film z Martyna dla TVNu, nie zdziwilam sie wiec jak jeden z lowcow anakondy pojawil sie w firmowej czapeczce TVNu;) oczywiscie mam fotki..
z wyprawy pozostali mi znajomi na dalsza podroz - jutro z Holendrami jeszcze przerabiam dwudniowa wyprawe w gory i to teleferico, bo wciaz moja baza jest Merida ale pojutrze wyruszam na wschod kraju tez moze z kumplem z wyprawy na llanos.
Tymczasem pozdrawiam Was! mam nadzieje cos skrobnac pojutrze.
ps. ciagle nie mam czasu popracowac nad zdjeciami...a mam ich juz setki, a wsrod nich nawet zdarzaja sie niektore naprawde dobre:)