Monday, June 20, 2011

Krótka historia o... czarnej owcy


„Ojej!!! Co ja narobiłam...”. Czarek w tym czasie szuka kota sąsiada...


Nieprawdopodobne! I to wszystko przy pomocy tych dwóch ząbkówi?
A nie nieee, bo jest już wsparcie z góry...  własnie 3 dni wcześniej pojawiła się górna jedynka;)


Olaboga! Ale co to tam zielonego leży w tle bez ruchu... Czyżby to ten smok (wciąż do końca nie wiadomo czy to smok, dinozaur czy krokodyl) ucierpiał, został załatwiony w tej strasznej, krótkiej historii?


Dla podtrzymania napięcia zakończenie tej barwnej (w czerwień) historii opublikuję jutro;) Jutro nastąpiło kilka dni póniej ale oto i finał:

I wszystko jasne...  Jak widzicie Hania trzyma w rączce mózg czarnej owcy... Owca wcześniej spreparowana przez Dratewke została podrzucona smokowi. Zanim smok padł - po krwawej walce - Hani udało się wyrwać coś dla siebie;)

Tuesday, June 14, 2011

O tym co nas łączy cz.1

I
Podobno Hania fizycznie za bardzo podobna do mnie jest więc od czasu do czasu doszukuję się podobieństw w innych sferach życia... a to w kulinarnych upodobaniach a to innych szczególnych zainteresowaniach...
No i na przykład zauważyłam, że Hania lubi... Wenezuele! Przepiękny to kraj, byłby zupełny raj na ziemi -  karaibskie wybrzeże, Andy, Roraima, Canaima, delta Orinoko i długo by wymieniać... - wszystko gdyby nie ten Hugo szaleniec... No więc wcale się nie dziwię,  że Hania również upatrzyła sobie ten kraj. W jej przypadku jest to tymczasem Wenezuela w postaci magnesu na lodówce (w kształcie Wenezueli i obarwach flagi wenezuelskiej), po który ciągle sięga zdecydowanym gestem jak tylko znajdzie się w zasięgu lodówki. Nosi ją, ogląda, głaszcze, obcałowywuje i trochę podgryza. Chyba wgryza się powoli w świat przyszłych podróży...
Jak widać na załączonym obrazku Hania oddaje się medytacji. Ja uporczywie ćwiczę joge nawet pare razy w tygodniu ale medytacja mi za bardzo nie wychodzi... Może sekret Hani tkwi w smoczku... taaak, na pewno... zawsze po zassaniu smoka Hania jest jakby w innym wymiarze świadomości. Hmmm jaki wniosek... joga ze smoczkiem? Ale najwyżej pod osłoną nocy... nikt nie może tego zobaczyć;)
Obie też lubimy zielone koktaile. Wcześniej pisałam, że regularnie przygotowuję zielone mikstury mieląc zielone liście różnych sałat, szpinaku, natki itp z owocami i wodą a potem jeszcze to spożywam. Dla zdrowia, urody, smaku, dobrego smopoczucia, ugaszenia pragnienia itp. Uwielbiam je. Hania też ma do nich słabość. Na razie lubi proces przygotowania i mielenia w blenderze. Od wirującego blendera nie odrywa oczu. Potem lubi jeszcze skąpać palce (albo i rękę jak uda jej się przemycić) w zielonym błotku...  I żeby nie było - pare łyżeczek też z ciekawości skosztowała...

Sunday, June 12, 2011

Krótki żywot pewnego kaczęcia


Wszyscy sobie podjedli, i kaczki i Hania...


Taką mamy rozrywkę z Hanią –chodzimy całkiem regularnie karmić kaczki nad ‘nasze’ jeziorko. Sporo korzyści z tego wynika...
- trochę sportu dla mnie, bo spacer z 7,5 kilowym „balastem” w nosidełku, po skałkach, lekko pod górę, to jest to!

- radość dla oka, bo malownicze widoki na dolinę Molndal, motylki, zielono itp.


- święty spokój, bo niewielu ludzi siętam kręci - o ile w ogóle ktokolwiek w ciągu tygodnia


po jedzeniu kaczki przepłukały dzioby
- Hania zaznajamia się z fauną i florą (i wodą - pierwsze taplanie się ma już za sobą)

- no i kaczki są najedzone




- i niedługo i my będziemy najedzone po każdej wyprawie, bo po drodze, przy ścieżce, pełno krzaków jeżyn, malin, i jagód... (a jeszcze potem grzyby - kozaki przeważnie – jak znalazł na zimę będą).
Czyli – można by rzec - okoliczności przyrody iście sielankowe :)


Hania się zwyczajnie przeciągnęła
Na jeziorze są trzy pary kaczek z 6-7 małymi każda... a właściwie matki z małymi, ojcowie chyba się gdzieś ulotnili... Najpierw były ostrożne, zachowywały parometrowy dystans a teraz maleństwa podrosły i wychodzą prawie pod nogi. Dzisiaj wszystkie rodzinki były przy naszym brzegu to i ucieszyłam się w imieniu Hani, że będzie co oglądać... Ale zaraz potem okrutne sceny się rozegrały. Jedna kaczka-matka jako, że pierwsza z dzieciakami załapała się na karmienie - jak się okazało - rościła sobie wyłączność na to karmienie. Urocza była jak jej familia się zajadała ale jak kawałek dalej zaczęłam rzucać okruchy drugiej rodzince ta brutalnie rzucała się na to stadko, przeganiała matkę i dziobała maleństwa. Po prostu dziesiątkowała je! To samo robiła z trzecią rodzinką. Były piski, krzyki i kwakania. Przemoc całą parą, prawie pióra leciały... Hania się chętnie przyglądała... chyba trzeba będzie zabrać ją kiedyś na walki kogutów do Ameryki Południowej;)


i towarzystwo odpłynęlo...
Skoro tak się działo, chcąc nasycić te wszystkie kacze stworzenia, musiałam ukradkiem podprowadzić drugie stadko spory kawałek dalej i rzucać im jedzenie na brzeg... to samo w drugą stronę z trzecią rodzinką. Jeszcze tego nie było żeby mnie kaczka (i to dzika!) sterroryzowała...



A wracając do tematu wpisu... Parę dni temu byłyśmy sobie w parku w cetrum Geteborga, takim mini ogrodzie botanicznym, ciągnącym się wzdłuż kanału. Pięknie tam... aż karnet wykupiłam, żeby tam częściej zaglądać.


A po tym kanale wzdłuż parku, oprócz barek z turystami pływają też... co? Kaczki... I krążą mewy, bo to tuż przy zatoce... I wyszła taka jedna kaczka z jednym malutkim, słodkim kaczęciem i ruszyła w kierunku okruszka, a w tym momencie nadleciała mewa i – na moich oczach – porwała to maleństwo... ostatnie dziecię tej kaczki. Makabra! Dla mnie widok wstrząsający - co sobie przypomnę to prawie łzy mi się cisną... A jeszcze ta biedna kaczka-matka chodziła wokół, głośno kwakała i niby szukała tego maleństwa chociaż wiedziała, że już go nie znajdzie...

Okrutnie jest w tej przyrodzie żeby nie powiedzieć bestalsko... i ja się na to nie godzę! Tylko nie wiem co z tym zrobić...