Tuesday, September 18, 2007

Monday, September 03, 2007

Że szczęśliwy powrót choc nieco drastyczny i bez znieczulenia

Hoooola!!!!!!!! Jestem z powrotem. W calosci, bez ubytku na zdrowiu, nieograbiona ani nic. No wieeem, jest to w pewnym sensie lekkim rozczarowaniem, wielu mi przepowiadalo ze ta wyprawa nie moze sie dobrze skonczyc a i ja spodziewalam sie mocniejszych wrazen:). A tu ani jednego aktu przemocy, ni nawet zadnego przedstawiciela guerilli czy paramillitares napotkanego na trasie...
Ale to znaczy, że moja misja zostala zrealizowana - to dowod na to, ze Kolumbia to bezpieczny kraj wakacyjno - wypoczynkowy, a ze do tego fanastyczny - to wiecie z moich biezacych relacji... Tam po prostu trzeba pojechac!
Powrot jest nieco drastyczny - wlaściwie zupelnie bez litosci i znieczulenia. Bez znieczulenia, bo pomimo licznych zamowien i wysokiej opłacalności niczego nie przywiozlam, nawet dla wlasnego uzytku:) Bez litosci, bo dzis po poludniu prosto z lotniska przyczlapalam do pracy - dzis juz niestety nie mialam urlopu:( Od paru godzin jestem juz w reality i to bardzo. Będę próbować ale raczej się przyjmie w Szwecji styl pracy zwany mańaną;)
Troche sie jeszcze dzialo nim opuscilam Kolumbie i Wenezule - nie bylo czasu na jakies wpisy ale przy najblizszej okazji dorzuce jeszcze jakies texty. I oczywiscie foty. Nie moglam wrzucac fotek na biezaco, bo trwalo to wieki w tamtejszych kafejkach internetowych a najczesciej sie zawieszalo...

Tymczasem wraz z Prezesem Adreasem zapraszam do klubu. Chociaz jeszcze nie wiem co bedziemy w nim robić ale cos sie wymysli;) Mozna na przyklad zorganizować uroczyste otwracie... każda okazja dobra:)
Dzięki że byliście ze mną i trzymaliscie kciuki za szczesliwy powrot!
Saludos, besos y abrazos, Ada

Thursday, August 30, 2007

wcale nieanonimowa podroz do Bogoty (po zalatwieniu San Agustin)

No i okazalo sie ze nastepnego dnia rowniez nie bylo wyprawy dzipem po okolicach San Agustin;( wiec mialam kolejny dzien na wloczenie sie bez wiekszego celu i konwersacje z samozwanczym opiekunem Lukasem. Dopiero okolo poludnia wlascicielka hotelu mowi - no przeciez moj brat moze Cie obwiezc... Oczywiscie potrojna stawka niz normalnie, gdyby byla grupa. No wlasnie - to gorsza strona podrozowania w pojedynke - ten luxus niestety czesto wiecej kosztuje:( (szczegolnie niestatndardowy transport i wynajecie przewodnika dla samej siebie, zeby np polazic po selwie caly dzien czy pogalopowac konno; czasem niby mniej, bo np. darmowy nocleg u kogos w chacie ale i tak trzeba cos kupic, postawic wiec i tak wiecej:) Zszedl wiec 70letni dziadek z goglami na oczach i ruszylismy rozklekotanym dzipem... po drodze zameczal mnie standardowymi pytaniami (a ja wolalam zeby skupil sie na drodze, bo dosc kreta byla) a na miejscach nie byl w stanie opowiedzic nic... musze wiec doczytac, bo odwiedzilismy ciekawe miejsca archeologicze. Do tego tzw. Estrecho - to jest przewezenie rzeki Magdaleny - najwiekszej i najwazniejszej rzeki Kolumbii, ktora u ujscia ma 3km a w tym przewezeniu 1.8m... i przepiekny ogromny wodospad. Widzialam wiec prawie wszystko co trzeba w okolicy, zlecialo jakies 5h i zdolalismy wrocic (a mialam czasem watpliwosci) i rzutem na tasme zalapalam sie na nocny bezposredni autobus do Bogoty (Na szczescie do Bogoty droga jest normalna, nie taka nedzna jak z Popayan). Adios San Agustin!
Tutejsze autobusy dlugodystansowe... to byl tzw cama-bus czyli lozko-bus, niezwykle wygodny, siedzenia rozkladaja sie do pozycji pollezacej a serwis jak w samolocie. Bilety - imienne miejscowki. Zaloga - 2 kierowcow i asystentka (stewardessa?) umundurowana. O monitorowanej predkosci wspominalam. Telewizor - tak (lecial film ´Norbit´, zawsze jest hiszpanski dubbing tym razem wyjatkowo byl po angielsku - nikt nic nie rozumial i oprotestowano ten fakt informujac zaloge - jednak bez rezultatu:). Poczestunek - tak (soczek, rogalik i batonik). Kocyk do przykrycia - tak. Z nieznanych mi powodow w tych wszystkich autobusach pasazerow mrozi sie klima. Zawsze pakowalam sie w spiwor ale ostatnio moim wielkim dramatem jest jego utrata - zapomnialam zabrac z auta 4 dni temu:(A teraz uwaga! tego wczesniej nie doswiadczylam - przed odjazdem do autobusu wpadl gosc z kamera i objechal wszystkich pasazerow, filmujac ich twarze...wczesniej sfilmowal tablice rejestracyjna i numer rejsu. Ta sama historia powtorzyla sie pare godzin pozniej w wiekszym miescie, gdzie sporo pasazerow sie wymienilo... Az mialam poczucie, zo to jakas ostatnia podroz, ostatnie zdjecia - pieknie sie usmiechnelam na wszelki wypadek:) Jak przez mgle przypominam sobie, ze wczesniej w ktoryms autobusie trzaskano zdjecia wszystkim - ale juz troche spalam i potem myslalam, ze mi sie snilo... chyba jednak nie;)W takich wiec niemal ´luxusowych´ warunkach po 10h dotarlam do Bogoty. I czekam sobie na dworcu na dzien. Calkiem fajnie na tym dworcu - mozna wziac prysznic, sa chyba dziesiatki sklepikow i knajp, no i kafeja internetowa, jakby co to mozna zamieszkac;) Kolejnej nocy planuje przemiescic sie na granice z Wenezuela a kolejnej do Caracas. Chyba, ze wymiekne i pozostane jeszcze jeden dzien w Bogocie i jakis przelot skoluje... a tego jeszcze nie wiem a zaraz musze cos postanowic, a tymczasem nic nie wiem co jest dostepne, ile godzin stad tam i co najwazniejsze za ile... Jedno wiem - trzeba mi dotrzec do Caracas w sobote... Tymczasem na 10ta umowilam sie z Nicolasem (tym poznanym w Cartagenie), ktory ma mi pokazac Bogote. W ciagu jednego dnia niewiele zobacze, bo Bogota to duze miasto jest (nie wspominajac o ciekawych okolicach) - glowny punkt programu to bedzie jedno z najbardziej znanych i bogatych muzeow - Museo del Oro (muzeum zlota prekolumbijskiego). Potem sie zobaczy... Bienvenidos Bogota!

Tuesday, August 28, 2007

W San Agustin zatrzymalam sie...

Dzis o poranku okazalo sie, ze nie ma ludzi chetnych na wyprawe dzipem (moze beda jutro). Ja odkrylam w miedzyczasie, ze nic mi sie nie chce. Nadciagnela burza mysli, bo pojawil sie kolejny, odwieczny podczas podrozy problem, zwiazany z podjeciem decyzji - should I stay or should I go now... tylko, ze teraz czas sie zageszcza... niewiele dni pozostalo a ja powinnam zmierzac juz w kierunku granicy z Wenezuela... Ostatnio sporo czasu spedzam na obliczaniu czasu jaki potrzebuje aby dostac sie do Caracas na czas, zeby zlapac swoj powrotny samolot. Postanowilam jednak sie zatrzymac, wyluzowac - ostatnio bylo intensywnie - sie usprawiedliwilam przed soba;) wielka ulga i radosc po podjeciu decyzji;) ale oznacza to ze praktycznie odpuszczam sobie Bogote i interesujaca mnie kraine Mwiskow...co oznacza, ze do Kolumbii trzeba bedzie powrocic.Ja sie wiec dzis zatrzymalam a miasteczko San Agustin wraz ze mna. Budze sie rano, nie ma swiatla. Jak nie ma swiatla to i cieplej wody. Tutaj noce sa chlodne wiec mialam ochote wziac prysznic w cieplej wodzie, skoro juz jest dostepna w tym hotelu. Czekam na 8ma bo moze bedzie po 8mej, mialam nadzieje... ale zapytana gosciowa mowi, ze dzis nie bedzie caly dzien w calym miescie do 18tej. Wrrr, okropnie zaluje - hmmm nie wiem czy sie przyznawac jaki ze mnie brudas - ze wczoraj padlam zmeczona i prysznic sobie odpuscilam... Poranny prysznic byl wiec zimny, wynurzam sie na miasto a tam jakos dziwnie, cicho, muza nie tetni na maxa jak to zawsze z kazdego, sklepu, salonu fryzjerskiego, knajpy... nawet soku z mango nie moglam sie napic, bo sokowirowki nie chodzily. Bylo sennie, to i mi chcialo sie spoczac gdzies na trawce i poczytac ksiazke - zeby nie bylo, ze na darmo ciagam ja przez 4 tygodnie (przywiozlam dwie a nawet w polowie pierwszej nie jestem). Zgodnie z rekomendacjami mojego nowego opiekuna (niejaki Lukas zajal sie planowaniem mojego czasu) wybralam sie na spacer za miasto, do przeleczy, ktora leniwie-porywiscie plynal sobie gorski potok. Tam znalazlm malenka, czesciowo kamienista czesciowo piaszczysta plaze - mowie Wam - jakze tranquilo i uroczo. Wprawdzie mialo byc pol godziny marszu a bylo poltora... Ale milo sie szlo, po drodze moglam obserwowac kawowe zniwa... Droga byla uslana owocami spadlymi z przydroznych drzew. Postanowilam sprobowac co zacz. Rozpolawiam, patrze, probuje - guajawa. Tylko troche mniejsza niz widzialam na targu, moze dzika. Ale jaka pyszna - rozowiutka w srodku a w smaku przypominala mi dojrzale poziomki. Czemu tak leza bezpanskie pomyslalam sobie... ale rzucilam sie na nie bez dalszego zastanawiani; hmmm zdobyczne jeszcze lepiej smakuja:) Jak juz kilka sztuk pochlonelam, zwolnilam tempo, powoli rozpolawiam kolejna, powoli degustuje, przygladam sie dluzej... a tu ni stad ni zowad z delikatnego rozowego miazszu wynurza sie... robaczek. Taki wypasiony, dlugi pedraczek. O zgrozo! Moze przypadek... Zeby upewnic sie, ze nie we wszystkich tych owocach zyja robaczki rozpalawiam po kolei te ktore spoczywaly juz w moim plecaku. Coz... oblesne robaczki mieszkaly we wszyskich... a mnie opanowaly mdlosci:( ale juz mi przeszlo. Wrocilam do miasta i po pewnym czasie przez miasto przeszlo wielkie OOOOOO, wrocil prad, i wszystko wrocilo do normy - muzyka poplynela zewszad...Mam szczescie do pieknych wieczorow w tym magicznym miescie. Wczoraj pelnia ksiezyca; burdel byl przez to w moim ukwieconym hotelu, bo jego wlascicielka z tego powodu przesadzala wszystkie kwiaty, bo ponoc jak sie je przesadzi po pelni ksiezyca to beda pieknie rosly. A przed chwila wrocilam z parady. W miescie jest fiesta z okazji Dnia Patrona San Agustin. Parada to byl przemarsz dzieci ubranych w rozne mundurki z lampionami w rekach. Byla tez dziecieca orkiestra wygrywajaca dudniace dzwieki na bebnach, jakby indianskie albo mi sie tak wydawalo... Ciemnosc, lampiony i te rytmy - wygladalo to na jakis tajemniczy obrzed. Parade otwieraly aniolki - naprawde! nic nie palilam! - mialy biale, opierzone skrzydelka... tak byly przebrane najmlodsze dzieci:) Do tego fajerwerki i w ogole uroczysta atmosfera, a parada konczyla sie msza w kosciele. Ech, to byl calkiem blogi dzien...

Me gusta galopar! Zwiedzajac konno San Agustin...

San Agustin - jedno z najwazniejszych miejsc archeologicznych w Ameryce Poludniowej. Odnaleziono tu setki tajemniczych posagow, wyciosanych glownie ze skal wulkanicznych. Posagi spoczywaly pod ziemia, ukryte przy grobach co wazniejszych czlonkow jednej z bardziej tajemniczych prekolumbijskiej cywilizacji, zyjacych na tych ziemiach na przestrzeni -3000 do 1500roku. Posagi moga przypominac te bardziej znane z Wyspy Wielkanocnej. Kilkadziesiat z tych posagow jak i muzeum tej cywilizacji mozne obejrzec w pobliskim Parku Archeologicznym. Cos niezwyklego ujrzec to na wlasne oczy... Te czesc mozna bylo zwiedzic w pol dia na pieszo. Inne miejsca archeologiczne stanardowo zwiedza sie podczas poldniowej wyprawy konnej i te dalsze - podczas calodniowej wycieczki dzipem.Nie podobala mi sie idea przejazdzki konnej, bo za jazda konmi nie przepadam. Lekcje jazdy zawsze konczyly sie niepowodzeniem czy raczej znudzeniem - ciagle tak w kolko na lazy i reprymendy instruktora. Ale tu nie bylo innej opcji. W poludnie zjawil sie gosc - jak sie okazalo moj przewodnik, zaaranzowany przez wlascicielke hotelu. Mial wlosy lekko dluzsze, przygladzone wyraznie na jeden bok, pociagniete brylantyna i brak 4 dolnych zebow, na imie mu bylo Uriel, i na metr od niego jechalo alkoholem (przez co chyba mialam pewne trudnosci ze zrozumieniem co mowi). Aha, bo tutaj sie sporo pije, i to tak od rana - przed poludniem, liczne, male, ciemne knajpki sa zaludnione i nawet ja mialam opory zeby tam wejsc chociazby po to, zeby sie rozejrzec. Coz tutejsi gorale, tak jak u nas za kolnierz nie wylewaja;)Tak czy owak umowilismy sie z Urielem na 14ta. Punkt 14ta wyruszylismy. Uriel tylko zapytal czy mam jakies doswiadczenie z konmi. Jakies tam mam mowie, ale nie za duze... Ale calkiem niezle mi szlo. Wiec juz za miastem Uriel pyta "Te gusta galopar?" Czy ja lubie galopowac? Claro, que si! No i zaczela sie prawdziwa jazda! Jaki czad! Kto by mi w Polsce pozwolil galopowac... tam tylko siedz prosto, kolana tu, kostki tam, palce obciagnie i anglezowanie, nudy... A tutaj trzeba bylo sie skupic na tym zeby sie utrzymac na grzbiecie. Po pierwszej godzinie nabawillam sie odciskow na rekach i otarc od kurczowego trzymania sie siodla. Potem, po zaobserwowaniu jak robi to moj mistrz lejc, zmienlam taktyke i profesjonalniej panowalam nad sytuacja, nad koniem niekoniecznie - caly czas nie bardzo sie mnie sluchal. No wiec mknelismy sobie na tych koniach jak cowboye po prerii. To byla jedna z fajniejszych przygod tu w Kolumbii. Bo procz szalonej jazdy (oczywiscie nie caly czas szalonej, bo kon sie zmeczyl:) caly czas towarzyszyly nam fantastyczne krajobrazy - szczegolnie w przeleczy/przewezeniu rzeki Magdaleny i te magiczne prekolumbijskie miejsca, do ktorych zajezdzalismy - a tam swiatynie, tumby i posagi... A wszystko nie do konca poznne, wyjasnione, istnieja tylko pewne hipotezy... Uriel, jak sie okazalo tylko zional alkoholem ale umysl mial trzezwy i mial dosc szeroka wiedze historyczna na temat odwiedznych miejsc i istniejacych hipotez.
Ech, bylo naprawde super! Jeszcze troche umiejetnosci jak panowac nad koniem i czlowiek moze poczuc sie dziko wolnym:)) W kazdym razie od tej chwili jestem fanka jazdy konnej...

Monday, August 27, 2007

tranzyt jeszcze bardziej na poludnie - Andy

No, to nadrobilam troche zaleglosci... bo w tej chwili bawie w zupelnie innych klimatach - andyjskich - w San Agustin. Po dosc wyczerpujacej podrozy dzien i noc czy noc i dzien. Po drodze zahaczylam o miasteczko Popayan, bo wypadalo... przewodnik LP nazwal je perla kolonialnej architektury, bialym miastem a jeszcze ktos mi powiedzial,ze jest ladniejsze niz Cartagena. No i rzeczywiscie bylo urocze, klimat jak sprzed setek lat ale troche senne, pewnie dlatego ze byl to niedzielny poranek. Pokrecilam sie z 2 godz i nic tam po mnie - jak dla mnie - Cartagena ciekawsza. Z Popayan busem wyruszylam do miasteczka ukrytego za 7 gorami i 7 lasami - San Agustin. Podroz busem trwala 7 godz i miala swoj urok - z powodu pieknych zmieniajacych sie andyjskich krajobrazow i muzy na maxa jaka raczyl nas kierowca (glosnik wisial mi nad glowa), do tego jedna z pasazerek byla kura. Jedna, jedyna kura - nie wiem czy ktos wiozl ja ze soba z powodow sentymentalnych (jak Borat) czy tez na rosol. Bus po tych kretych, gorskich drogach poruszal sie z predkoscia 25-35 km/h... (pasazerowie wszystkich autobusow tutaj moga monitorowac predkosc, bo zawsze wyswietla sie cyfrowo w widocznym dla pasazerow miejscu). Ech, zamykaja kafeje - zobaczcie sobie http://www.sanagustin.com.co/, jeszcze jutro tu jestem, jutro w nocy przemieszczam sie do Bogoty..

Kawowe eldorado














































Nie wiem czy wszyscy wiecie, ze Kolumbia zajmuje pierwsze miejsce na swiecie pod wzgledem jakosci produkowanej kawy (pod wzgledem ilosci - drugie, po Brazylii). Ten pierwszy fakt jest powodem do dumy kazdego Kolumbijczyka. Mozna sie o tym przekonac odwiedzajac np. Nacional Parque del Cafe, ktory tez jest duma Kolumbijczykow. To naprawde swietne miejsce na spedzenie weekendowego dnia, a ze byla to sobota sciagnely tam tlumy kolumbijskich rodzin. Mozna sie tam sie zapoznac nie tylko z rodzajami kawowych krzaczkow, procesem produkcji kawy ale tez tzw. kolumbijska cultura cafetaro i jeszcze sie tam mozna zabawic. Najbardziej zaimponowala mi organizacja tego parku, obsluga, oznakowanie - todo perfectamente no i przeurocza sceneria - rozlegle uprawy kawowe z palmami bananowymi, ktore daja cien roslinkom kawy, lasy bambusowe, rzeczka, mnostwo kwiatow... Pieknie! a to wszystko mozna podziwiac rowniez z gory - z wyciagu krzeselkowego. W miedzyczasie zalapalamm sie na show narodowych tancow Kolumbii - szalenstwo - na scenie jak i kolumbijskiej widowni - wszyscy spiewali dumnie ´Soy Colombiano hasta morir..´ Bylo tez show orchidei. Aha, bo orchidea to symbol/narodowy kwiat Kolumbii. Kolejna statystyka - Kolumbia jest chyba drugim na swiecie producentem/exporterem kwiatow!
Moim malym nieszczesciem byl fakt, ze wykupiony nie do konca swiadomie pakiet to byl all inclusive. A na terenie parku znajdowaly sie tez obiekty wesolego miasteczka - kolejki, karuzele itp. Byly tez takie lodki jak w Liseberg w Gbg, ktore wciaga sie do gory a one potem z duza predkoscia spadaja po torze wodnym do glebszej wody. Usadowilam sie jako pierwsza w lodce i - jak tak mozna bez uprzedzenia! - lodka spadla do wody a mnie cala przykryla fala wody! i po chwili jeszcze raz to samo tylko z wieksza sila i fala, ze juz nic nie mialam suchego na sobie:( w rezultacie zamiast dzikiej radosci ogarnela mnie dzika wscieklosc (ale nie wiedzialam kogo zabic); tym bardziej, ze 10 min pozniej zaczelo lac i nie bylo mi dane wyschnac ani sie przebrac przez kolejne 4 godziny. No i nic juz mnie potem nie bawilo procz filizanki cafe campesino z Juan Valdez Cafe (najbardziej znany brand w Kolumbii)... chociaz tesknie czasem za herbata, bo herbaty tu wlasciwie nigdzie nie widzialam... chyba, ze z lisci koki... Wszedzie tylko kawa i to straszliwie slodka (cukier lub panela) - jak sie nie uprzedzi ze bez cukru, por favor.
W Parku poznalam pewna Kolumbijke z Cali, ktorej syn mieszka w Anglii i pare m-cy temu ozenil sie z Polka. Los Colombianos... oczywiscie mam zaproszenie do Cali.

Nie latwo dotknac sniegu w Kolumbii
















A teraz o wyprawie na wulkan Nevado del Ruiz. Wprawdzie liczy sobie sporo ponad 5000m ale przyznaje sie od razu ze "zdobylam" go nie do konca o wlasnych silach (tylko i wylacznie z braku czasu:)... ale ten glowny odcinek prowadzacy na szczyt - taaak, to zrobilam sama! i na 5100 stalam!
Standardowo wjezdza sie dzipem (straszna mordega ta trasa) do bazy na 4800m a potem jak czlowiek jeszcze panuje nad organizmem trzeba pokonac na pieszo te 300m wzwyz. Niby nic... Ale po wjezdzie na 4800m organizm zaczyna sie buntowac i odzywa sie soroche tj. choroba wysokosciowa... mozna miec np. mdlosci, problemy z oddychaniem, trzaskajacy bol glowy, mozna wymiotowac itp... ja sie czulam conajmniej dziwnie - o czym nieopatrznie napomknelam i zaraz zjawil sie gosc z opieki medycznej, zeby mi cisnienie zmierzyc. Ale cisnienie bylo w porzadku, dla poprawy wytrzasnelam 3 herbatki z lisci koki. Potem ogarnela mnie sennosc. A tu trzeba wyruszac... Byla nas piatka - ja, 2 pary kolumbijskie plus przewodniczka. Jedna Kolumbijka wymiekla od razu. Dzieki temu jej maz Fernando zatroszczyl sie na trasie o mnie. Wysilek byl niesamowity, po kazdych 10-20-30 krokach serce bilo jak szalone (dzieki temu upewnilam sie ze je mam:), trzeba bylo zlapac oddech, opanowac mdlosci, napic sie wody i ruszac dalej. Przewodniczka - straszna malpa - nie kazala nam gadac i ciagle nas poganiala; wkurzalo mnie to, bo chcialam isc w swoim naturalnym tempie. No ale raczej trzeba bylo trzymac sie razem z powodu mgly tzn. gestych chmur, bo pare kilomentrow npm to juz chmury sa...
Wejscie zajelo nam ponad godzine a moze i poltora... Dodam, ze bylo makabrycznie zimno, tak strrrasznie zimno... To bylo drastyczne posuniecie z mojej strony - jeszcze dzien wczesniej o poranku w tropikach, a na drugi dzien tarzam sie w sniegu. Bo tam na szczycie byl snieg. Nawet sporo - ze 20cm - ale nic ciekawego ten snieg - zaden puch tylko taki twardy, zamarzniety. Przed nami weszla tam ekipa studentow kolumbijskich i najwiecej fanu sprawil mi ich widok, szalejacych na tym sniegu jak male dzieciaki. Oni rzeczywiscie sie tarzali, biegali, trzaskali foty, rzucali sniezkami, robili motyle... ich przewodnik stal bezradny, bo nie byl w stanie ich wywrac stamtad. Coz prawdopodobnie to byl ich pierwszy raz... pierwszy kontakt ze sniegiem. Az mi sie ta euforia udzielila;) Hmmm ludzie maja rozne marzenia, 10-letnia corka Sol-Lilly powiedziala mi, ze tak bardzo pragnelaby dotknac, potrzymac w garsci odrobine sniegu...
Przy powrocie (inna droga) odwdzieczylam sie Fernandowi. Przy zejsciu bylo mokro i slisko - ja mialam dobre buty na taka powierzchnie ale moj towarzysz raczej nie - i gdybym nie zlapala go za szmaty tj. za kolnierz kurtki to zjechalby kilkanascie metrow po blocie... To byl jedyny incydent warty napomkniecia jezeli chodzi o powrot; no moze jeszcze te cudowne, ksiezycowe widoki, bo chmury sie rozzstapily nagle i zaswiecilo slonce. Jak juz zeszlismy standardowo zaczelo lac i chcialo mi sie juz tylko spac.
A jeszcze slowko o Nevado del Ruiz... ten wulkan to potwor! jest przyczyna najwiekszej tragedii w dziejach Kolumbii - w 1985 explodowal zmiatajac z powierzchni Ziemii miasteczko i zabijajac 25000 ludzi, raniac kolejne tyle... A tak niewinnie sie prezentowal...
Fernando i Lucy oburzyli sie jak powiedzialam, ze nie znalazlam nic ciekawego w Medellin, gdzie oni mieszkaja. Mam wiec zaproszenie do Medellin - ale ten bezlitosny czas:(

Sunday, August 26, 2007

Rodzinnie w Pereirze





























W Pereirze oczekiwala mnie zona mojego kumpla z Bahia Solano (Edisona, tego od budowy lodzi), bo tam mieszkaja. Ten dzien spedzilam wiec rodzinnie z Sol-Lilly i dwojka ich corek - w sumie tak troche po babsku - poszlajalysmy sie po miescie, jakies zakupy, kafeja. Dzieki temu dowiedzialam sie, ze Kolumbia jest czolowym swiatowym producentem bielizny damskiej i meskiej. Dziewczyny! jaka jakosc i jakie wzory! Triumph sie chowa... Naprawde! Jak sie kompletnie nie splucze to zrobie zakupy w Bogocie... Wieczorem sporzadzilysmy moj przysmak - patacony - tj. smazone platany; platany to taka warzywna wersja bananow (se wieksze i zielone). Latwizna: pokroic, podsmazyc, rozgniesc (tj splaszczyc) i usmazyc jeszcze raz. Posolic i zjesc. Mniami! W Bahia Solano codziennie na sniadanie, obiad i kolacje jadlam patacony ze smazona ryba... nie do znudzenia!W Pereirze mialam wiec mete, tymczasem na drugi dzien wybieralam sie na wulkan i w przeddzien musialam sie przemiescic do Manizales. Okazalo sie, ze w Manizales studiuje kuzyn Sol-Lilly i tam mnie poslala... Musielismy sie zmiescic z Cheo w malutkim pokoju jakies chyba 3x2.5m:) Goscinnosc Kolumbijczykow nie ma granic... Cheo odstapil mi lozko a sam umiescil sie na cienkim materacu. Cheo studiuje ortodoncje, to bardzo popularny kierunkek tutaj, bo tu maja schize na punkcie uzebienia (generalnie wygladu) i niemal wszyscy maja naprawde piekne zeby a domniemam, ze jakies 3 osoby na 10 dzieciakow, starszej i mlodszej mlodziezy nosi aparaty korygujace... Gabinety i kliniki mozna spotkac niemal na kazym rogu w miescie. To byla dygresja o ortodoncji:) Tak sie mowi w ogole - ortodoncja?
Potem jeszcze jedna noc spedzilam w domu Sol-Lilly, bo po wulkanie wybralam sie na jeden dzien do pobliskiego Parque del Cafe. W miedzyczasie moja gospodyni juz mnie anonsowala u swojej siostry w Bogocie... Przytulnie i milo tak z rodzina - ale to tez oznacza obowiazki... a to trzeba zadzwonic ze zyje, ze wszystko OK, ze jestem tu i tu i wroce o tej i o tej, itp... jak to normalnie z rodzina;) Prawda rodzino?:)

Lotnisko w Bahia Solano - czy jest tam ktos?

Odlot z Bahia Solano mialam bardzo wczesnie rano; napisano mi, ze mam byc na lotnisku o 7.30. Wiec poranek byl ciezki, bieganina tu i tam, proba zlapania jakiegos transportu (udalo sie - motor) tak, ze w koncu dotarlam na lotnisko o 7.45... Wpadam lekko zestresowana - a tam - cisza! Nikogo! Otwarta wiata i zupelnie nikogo! Samolotu tez nie bylo. Co jest, pomyslalam sobie, odlecial beze mnie czy co? ale gdzie sa wszyscy... jakas obsluga na przyklad albo chociaz zolnierze, kontrolujacy wszystko co popadnie... Zadnej zywej duszy! Tylko przed lotniskiem stalo jedno auto z kims, wiec podchodze i pytam, a gosc mowi - a nieee, zamkniete jest, o 8mej otwieraja... Que?!!! Porque? Szlag moze czlowieka trafic...Stres minal, ale ja sie k. pytam po co, no po co kazano mi przyjsc tam o 7.30 jak otwieraja o 8mej? Reszta pasazerow w wiekszej ilosci pojawila sie ok. 8.30... hmmm, czyzby linie lotnicze zakladaly godzinny poslizg swoich pasazerow? Powinni uprzedzac, ja chetnie pospalabym dluzej! W koncu o 9tej przylecial samolot z pasazerami z Medellin i odlecial z nami o prawie pelen o 9.15 do Quibdo (z Quibdo do Pereiry bylo nas czworka na pokladzie plus dwoch piolotow).
A tak poza tym to linie lotnicze Satena sa bardzo elastyczne - nie przeszkadzal im moj nadbagaz w ilosci 8kg, zapomnieli skasowac mnie po 10usd za kazde z dwoch przebukowan i nie mialam problemow ze zmiana miejsca przylotu - zamiast wracac do Medellin lecialam do Pereiry. Tym sposobem przemiescilam sie do tzw Zona Cafetera.

W glebinach Pacyfiku



































































W Bahia Solano niemal sie osiedlilam; po hotelowym rachunku zajarzylam, ze nad Pacyfikiem zabawilam...6 nocy! Za szybko sie przyzyczajam do tego co fajne i mile, bo czulam sie tam prawie jak w domu, a znajomych wokol wiecej niz w Szwecji po roku czasu... Nigdzie indziej dotychczas nie przebywalam dluzej niz dwie a i tak kazda noc zawsze w innym hotelu... Otoz na pare godzin przed odlotem ponownie przelozylam go na nastepny dzien, bo okazalo sie, ze moge miec mozliwosc zanurkowania... Hmmm, nurkowanie w Pacyfiku - nic mnie nie powstrzymalo! A mialam juz spakowany plecak (a duzy jest i ciezki Endrju!)! Jednak na recepcji zjawil sie po mnie gosc, bo dzien wczesniej tak niezobowiazujaco z kims rozmawialam, ze bylabym zainteresowana... Problem polegal na tym, ze trzeba bylo oplacic transport lanczia (taka lodz z motorem) do rajskiej plazy Huini, gdzie stary Holender od kilkunastu lat ma swoje miejsce na ziemii - a tam cos w stylu szkolki nurkowej. Miejsce bylo rzeczywiscie rajskie, glownym zmartwieniem mieszkancow wydalo sie byc to aby ich dzeci nie bawily sie pod palmami kokosowymi (a tam wszedzie palmy kokosowe!); sama mialam okazje zaobserwowac sile spadajacego kokosa - po nurkowaniu skrylam sie pod liscmi ale w miare bezpieczej odleglosci od serca palmy - ale po tym jak kokos niczym wielki kamien spadl 3 metry ode mnie postanowilam sie jeszcze bardziej przemiescic... Statystyki sa znane - wiecej ludzie ginie od spadajacych kokosow niz w wypadkach lotniczych...To nurkowanie tam to bylo najdrozsze nurkowanie jakie mialam okazje miec dotychczas... a jednoczesnie na najgorszym sprzecie. W ogole bylam przejeta, bo baaardzo dawno nie nurkowalam a tu Pacyfik, spora glebokosc, bo uparlam sie na wrak a on byl na 35m i przewodnik, ktory nie do konca wzbudzal moje zaufanie. Uwierzono mi na slowo ze jestem divemaster i nikt nie poprosil o jakakolwiek licencje... a co tam, luuuzior. Ja tez nie poprosilam o licencje mojego przewodnika, bo wiedzialam ze jest tylko OWD... ale wiedzialm tez ze jest dobry w nurkowaniu na bezdechu... Przewodnik spytal mnie tylko czy widzialam juz duze ryby, bo zebym sie nie przestarszyla jak sie pojawia jakies wieksze sztuki:)Nurkowanie bylo super, chociaz zadnych skarbow:( ale wrak, wielkie i male ryby wokol - wszystko jak trzeba (w ogole nurkowanie jest super, nie wiem czemu zaniedbalam ten temat ostatnio). Chyba tylko nie zrobilismy wystarczajcej dekompresji (kto by tam mial komputer, dobrze ze zegarek pozyczylismy), bo na drugi dzien w samolocie odczuwalam cos jakby podskorne mrowienie jakby troche azotu mi zostalo... ale moze to z zalu - reakcja organizmu na opuszczenie tych cudownych okolic selwy i oceanu. A miejsce jest rzeczywiscie cudowne - i pomyslec, ze dwa dni przed moim przyjazdem wystapilo tam zagrozenie tsunami i cale pueblo byo ewakuowane na najwyzsze wzgorze i lotnisko... Mam nadzieje,ze nic nie zburzy tej krainy, bo zamierzam tam wrocic.

Saturday, August 25, 2007

Wciaz lepiej byc nie moze

Siemanko! Wciaz zyje i wciaz mam sie wspaniale! Nie bylo mnie tu z powodu koniecznosci ciaglego przemieszczania sie ostatnimi dniami i roznych zajec poznawczo-rozrywkowych wypelniajacych te dni; a troche dzialo w miedzyczasie... zanurkowalam w Pacyfiku, przenioslam sie w inna strafe klimatyczna (zona cafetera), zahaczylam o kraine prawie wiecznych sniegow i o kawowe eldorado. A jeszcze zamieszkalam z pewna rodzina. Szczegoly potem...
Ale z tym ´lepiej byc nie moze´ to przesadzilam - moglo by na przyklad nie lac tak okrutnie codziennie po poludniu...

Tuesday, August 21, 2007

Nie do konca samodzielna wyprawa nad wodospad




Ludzie sa tu po prostu niemozliwi… kazdy chce pomoc, pokazac cos, zaprowadzic… Bardzo to mile jednak ja czasem mam kaprys zrobic cos sama… najczesciej jednak – chyba na szczesce- nie zawsze jest mi to dane…
I tak np dzis o poranku postanowilam wybrac sie nad wodospad, oddalony o jakies 20 minut od centrum. Jak tylko wyruszylam zaczelo lac, tak tropikalnie czyli jakby wiadrami… Trudnosc w dotarciu do wodospadu polega na tym ze prawie przez caly czas idzie sie rzeka (przynajmniej nie mozna zabladzic). Nieustajaca ulewa martiwla mnie z powodu prawdopodobienstwa zamoczenia mi aparatu, no i mialam swidomosc, ze rzeka staje sie troche niespokojna… Po drodze minelam goscia o wygladzie rozbitka 10 lat po rozbiciu (Jose). Jose obserwowal moje zmagania z rzeka i poinformowal, ze do Quebrady juz niedaleko. Dotarlam wreszcie do celu. Tylko 5 metrowa kaskada okazala sie nadspodziewanie poteznym wodospadem – woda spadala z taka sila jakby cos ja u gory sztucznie spietrzalo… poniewaz powiedziano mi, ze mozna sie tu wykapac, to postanowilam to zrobic. Nie udalo mi sie zblizyc bardziej niz na odleglosc 6m a i tak taplajac sie i poddajac naturalnemu masazowi porzadnie musialam trzymac sie skaly (czego sie nie robi dla jedrnego ciala;) A ulewa trwala… Wiedzialam ze sytuacja – poziom i nurt rzeki – moze zmienic sie nie do poznania po godzinie ulewy; trudno jednak uwierzyc w to, ze minuty maja tu znaczenie… Po pewnym czasie ujrzalam komiczny (tragikomiczny?) widok ´rozbitka´ z parasolka (naprawde nie wiem po co mu ta parasolka byla) wymachujacego energicznie rekami jakby statek zobaczyl na horyzoncie; jednak chodzilo mu o to ze mam sie natychmiast ewakuowac spod wodospadu.. Wyrwal mnie wiec z kapieli, potem akcja byla szybka - ledwo pozwolil sie ubrac, chwycil za reke i natychmiast pociagnal za soba… Po sobie znanych rzecznych sciezkach i schowanych pod woda kamieniach przyprowadzil na skraj puebla. Jose, mi salvador! Gracias Tylko skad wiedzialam, ze przyjdziesz po mnie?
Potem pewna napotkana dziewczynka ochoczo odprowadzila mnie do hotelu oferujac kawalek swojego ogromnego parasola a jacys klienci hotelowej resatauracji zaprosili na kawe i ciacho… No i powiedzcie mi ludzie jak tu nie pokochac Kolumbii…
Na zdjęciu - wybawiciel we wlasnej osobie!!!

Kolejny dzien z zycia nad Pacyfikiem





























Wczoraj bylam w Balle – uroczej miejscowosci oddalonej o godzine jazdy ledwo przejezdna droga od Bahia Solano. Jazda motorem to prawdziwy motocross; bezgraniczne zaufanie do kierowcy niezbedne, jednak pewne odcinki wolalam przejsc na pieszo.
Wlasnie tam w Balle mozna biegac boso po ogromnych, pieknych plazach Pacyfiku, chociaz czarnych i troche dzikich. Tam tez mozna mieszkac w hamaku na plazy. Z tym bieganiem boso po plazy trzeba troche uwazac, bo biegaja tam tez setki malych czerwonych czy pomaranczowych krabow, uciekajacych w rozne strony prawie z predkoscia swiatla (poruszaja sie tak jak te kraby z ostatniej czesci Piratow Karaibow jak ktos widzial) Na wybrzezu zdarzaja sie czane skaly porosniete… bialymi orchideami. Que buena vista…
Z Balle mialam plynac lanczia do Nuqui ale trzeba bylo czekac pare godzin az wody Pacyfiku pozwola; wtedy zajarzylam jak duzo tu zalezy od matki natury i kaprysu Pacyfiku , co przekladalo sie na to ze nie bylo pewnosci czy uda mi sie wrocic na drugi dzien, zeby na kolejny dzien zdazyc na samolot. Postanowilam wiec sila sie powstrzymac i zrezygnowac z tej kuszacej przygody… Moj towarzysz i motocrossowy kierowca Leo musial jednak plynac a ja wracac sama prawie 5 godzin na pieszo droga wycieta w dzungli. W sumie to moglam zorganizowac sobie transport ale chcialam sie przejsc;) Powolilam sie tylko podrzucic kawalek nalegajcemu motorzyscie, ktory probowal przekonac mnie ze przed zmierzchem nie dotre na miejsce. Kolega po drodze w ciagu paru minut zaglaskal moja lewa noge, prawa zaniedbal - pewnie dlatego ze prawa reka musial trzymac kierownice;) W miedzyczasie jeszcze kilkukrotnie odmowilam kuszacej propozycji skrecenia w prawo aby obejrzec wodospad. Ostatecznie poprosilam, zeby pozwolil juz mi isc. Dopiero jak powtorzylam swoja prosbe kilkanascie razy zrozumial, ze chyba rzeczywiscie tego chce. No i sie odczepilam i poszlam dalej na pieszo; do Bahii dotarlam rzeczywiscie w lekkich ciemnosciach… padnieta… a tu fiesty czas! Wino choc czerwone trzeba bylo dlugo schladzac w lodowce, ech jak pieknie smakowalo... Raczylam sie w towarzystwie Carlosa (barman) i Edisona (ten od budowy lodzi). Milutko… A teraz tym zwierzeniem skaze sie na potepienie ale mam nadzieje, ze bedzie mi to wybaczone z powodu urodzin. Otoz Edison postanowil mi zrobic niespodzianke i podarowal odrobine koki wraz ze szkoleniem co z tym zrobic. Wzielam, sprobowalam i nic, i zyje, i nie jestem uzalezniona:) Musialam sprobowac, bo nikt by mi nie uwierzyl, ze bylam w Kolumbii i nie sprobowalam. Koka to zaden luxus tutaj – potwierdzila sie teza o wylawianiu prze mieszkancow zatopionego towaru z dna zatoki. Gram kosztuje 5USD…