Hania nie ma jakiegoś
szczególnego zacięcia kulinarnego i zabawa w gotowanie raczej jej nie kręci. Ostatnio
poniosła ją jednak wyobraźnia i muszę przyznać, że dość twórczo podeszła do
tematu przepisu na pewną zupę. Zupę z... fryzjera.
Taak, wiem... zupa
z fryzjera brzmi dość abstrakcyjnie więc już śpieszę wyjaśnić genezę tego nietuznikowego
pomysłu.
Od kiedy
pamiętam, czyli od kiedy Hania werbalnie była w stanie wyrazić swoje zdanie na
ten temat, zawsze chciała mieć długie włosy. Zawsze mówiła, że chce mieć włosy jak mama, co mi schlebiało oczywiście,
że czymś tam dziecku imponuję, choć może marna to dziedzina, hehe;)
Obecnie, co
raczej nikogo nie zdziwi po lekturze poprzedniego posta, Hania marzy o włosach
długich jak księżniczka. To bardzo
istotna sprawa zatem fryzjer jest jej wrogiem numer jeden i kojarzy jej się
zdecydownie bardzo negatywnie.
Wykorzystałam ten
fakt we wczorajszej zabawie i zamiast roli złej wróżki przyjęłam rolę fryzjera
z ostrymi nożyczkami. Tak naprawdę to nie ja osobiście byłam tym fryzjerem lecz
jakiś pet shop, któremu przypadła ta niezbyt pochlebna rola i którego to nie
wolno mi było wypuszczać z rąk podczas
zabawy. Hania, czytaj kot królewna, zareagowała natychmiast bardzo żywiołowo i
postanowiła się z nim czym prędzej rozprawić i to tak totalnie. Zasugerowała pokrojenie
go na kawałki i ugotowanie z niego zupy wraz z innymi składnikami... właściwie
z niekończącą się liczbą składników, powiedziałabym, że w pewnym momencie przestała
to być zupa z fryzjera, ja nazwałabym tę zupę neverending soup:)
Oto pierwsza wersja
„niekończącej się zupy”, jest abstrakcyjna ale do przełknięcia.
A o to druga
wersja. Ostrzegam, drugiej wersji nie polecam co wrażliwszym czytelnikom...
No comments:
Post a Comment