Friday, April 12, 2013

Dawno temu w Indiach


Oj, znów minąl szmat czasu... A zanim zupełnie zapomnę chciałam napisać trochę o Indiach, które przez chwilę zobaczyłam i jakoś mnie nie zaskoczyły. Chyba za dużo filmów oglądałam i książek przeczytałam na ich temat. Byly barwne, nasycone intensywnymi kolorami, zapachami i oczywiście smakami. Na pewno pobudzają wszystkie zmysły - na raz.
Oczywiście nie za wiele mogą napisać po raptem 3 dniach w Indiach 2 m-ce temu (ludzie poznają je przez lata), podczas których nie ruszyłam się z Dehli. A w Dehli podobno nie za bardzo jest co oglądać, zwiedzać.

Po perypetiach w Helsinkach zlądowałam w New Dehli w niedzielę rano. Przec całą podróż nie zmrużyłam oka choć starałam sie jak mogłam, a im bardziej się starałam tym mniej mogłam... Sanjay, mój klient a raczej Indyjski partner odebrał mnie z lotniska i dołączył do wspólnego śniadania w hotelu (moi dwaj koledzy bawili na miejscu już od wczoraj). Pierwsze co zrobiłam to pochłonęłam kiść wingron, które uwielbiam, zanim sobie przypomniałam, że miałam nie jeść żadnych świeżych owoców i warzyw (nie obieranych) bo, wg ostrzegajacych mnie znawców Indii, bankowo szlag mnie trafi a na pewno mój żoładek. Ponieważ umknąl mi ten winogron przez resztę pobytu w Indiach nie czułam się juz zobowiązana jakoś szczególnie uwazać i szczęśliwie nic mnie nie dopadlo, nawet bez intensywnego odkażania sie ginem czy whisky..

Większość niedzieli zwiedzalismy Dehli, częściowo z samochodu, w ciekawszych miejscach wysiadaliśmy żeby się pokręcić. Troche pochopnie zgodziliśmy się zwiedzić pewną świątynie, zbudowaną 7 lat temu przez jakąś sektę (dyplomatycznie zwaną przez Sanjaya subreligią), obecnie najwiekszą atrakcję Dehli... Siedem tysięcy rzeźbiarzy i tysiące wolontariuszy pracowało na budowę tej świątyni przez całą dobę w ciągu pięciu lat. Jej rozmach, bogactwo sa nie-wy-o-bra-żal-ne, szokujące, a dla mnie przygnębiające. Kilka razy zadawałam pytanie dlaczego wydaje się tu miliardy na taką budowlę zamiast przeznaczyć je dla biednych dzieci, rodzin. Serio... w życiu czegoś takiego bogatego nie widziałam... Wystarczyłoby, gdyby zbudowano z jedną dwudziestą tego przybytku... W środku były inscenizacje poświęcone życiu guru sprzed wiekow, który całe swoje życie poświęcał innym i był niemożliwie skromnym czlekiem. Ta subreligia powstala aby kontynuowac jego nauki i dla niego buduje się tak pojechaną świątynie... kompletny absurd. Wkurzylam sie.
Podobno spora grupa ludzi w Indiach prowadzi z powodzeniem biznesy, zarabia ogromne pieniadze i żyje w totalnej skromności oddając wszystko co zarabiają na wybrana „subreligie” (cos jak u nas emeryci na radio maryja). Stąd tez sekty w Indiach są cholernie bogate.
Spędziliśmy tam chyba ze 3 godziny, bo wszędzie były kolejki, zaczynajac od kolejki do bramki kontrolnej i osobistej kontroli chyba bardziej restrykcyjnej niz na lotnisku w Izraelu. Oprócz ubrania na sobie i butów, praktycznie nic nie mozna bylow wnieść, był nawet problem z kluczykami do auta. Ponoć doszło tam do jakiegoś zamachu kiedyś (chyba ktoś jeszce się wkurzył).
Nieopatrznie załapalismy sie na przedstawienia w kilku odsłonach i miejscach z manekinami w roli głównej a potem na wycieczkę łódką przez ‘przekrój’, historie Indii. Zgodnie stwiedziliśmy, że to taki park rozrywki,  takie Liseberg New Dehli.

Zobaczyliśmy jeszcze jakiś fort i obowiązkowo Gate of India, ufundowaną przez Brytyjczyków dla indyjskich ofiar II wojny swiatowej. Lekko się słaniałam z niewyspania a tymczasem przed kolacją czekała mnie sesja jogi z oryginalnym indyjskim joginem. Sanjay załatwił swojego jogina, który codziennie rano prowadzi jogę w jego domu dla całej rodziny (nie ma co, zdyscyplinowana rodzinka... też bym tak chciala) . Poprosiłam o hardcorową sesję i nasz jogin nie zawiódł. Mój szef uległ mojemu kurtuazyjnemu zaproszeniu i postanowil nam towarzyszyć. Całkiem nie najgorzej sobie radzil jak na pierwszy raz, jogin na koniec zauważył że jest całkiem wysportowany ale ‘brak mu elastyczności’. Ta opinia jogina okazała sie całkiem mi użyteczna, od czasu do czasu do niej nawiązuje jak potrzebuję do czegos przekonać mojego szefa:)

Nasz klient robił wszytko aby nasz krótki pobyt byl niezapomniany i kolację celebrowaliśmy w podobno najlepszej restaurcji Dehli, Bukharze. Serwis był taki sobie, nikomu tam się nie spieszyło, ale jedzenie... brak słów, zeby opisać te smaki. Chyba wszystko już zostało napisane w ksiażkach, reportażach na temat jedzenia indyjskiego, w porównaniu z tym co serwuje się w europejskich restauracjach indyjskich, zgodnośc jest w max 5%. Moim hitem był biały serek a la mozzarella w sosie szpinakowym i szaszłyko-kebaby kurczakowe... Ja jakkolwiek bym nie smażyła kurczaka zawsze wychodzi suchy jak wiór... 

Po kolacji Sanjay zabrał nas w jakies podejrzane miejsce gdzie chlopaki skręcali Paan. Na stoliczku, na chodniku w ciemnej uliczce ale podobno najlepszy w miescie... chociaż skręcany brudnymi łapami a liczne składniki ustawione na stoliczku wyglądały conajmniej intrygująco. Wolfgang z Michalem dzień wcześniej spróbowali tego i stwierdzili, że to największe świnstwo jakie mieli w ustach i... nieskutecznie mnie zniechęcili. Przyznam, że czaiłam się dłuższą chwile ale ostatecznie wzielam swoje zawiniatko, zapakowalam do ust, upychając gdzieś pod dziąsło od strony polika (w podobny sposób w Ameryce Południowej pakuje i ssie się liście koki).  Dostałam natychmiast obfitego ślinotoku, smak byl mega-intensywny, mocno anyzowy ale nie taki zly. Dałam rade i czułam sie bardzo Ok po tym... Wyjaśnię jeszcze, ze Paan to taka mała paczuszka, mix różnych LEGALNYCH kolorowych substancji roslinnych i może również nie-roslinnych, ziarenek, przypraw etc (mozna sobie dobierać składniki) zawiniętycth w liść, którą żuje sie tutaj po jedzeniu, wspomaga trawienie. Po wyżuciu można wypluć ale podobno prawdziwi smakosze (bądź twardziele) jedzą całość.

Największe zaskoczenie (coś mnie jednak zaskoczyło) czekało nas w poniedziałek rano. Wchodzimy do biura naszego indyjskiego partnera. Stoją wszyscy pracownicy. Przed szereg wychodzi jedna dziewczyna z zapaloną świecą na tacy, potem kolejne dwie z intensywnie czerwonym proszkiem na talerzykach. Tym czerwonym proszkiem mi i Wolfgangowi, mojemu szefowi,  malują czerwone kreski na naszych czołach. Następnie jedna z dziewczyn posypała na mnie płatki kwiatów. A potem kolejna założyła nam na szyje girlandy, takie jak na Hawajach zakładają, tylko tutaj z żółtych kwiatów. Na koniec dostaliśmy po wiązance kwiatów. Tu nastąpił koniec i wyglądało na to, że teraz nasza kolej, że coś powinniśmy zrobić... A my... staliśmy jak wryci, wmurowni, nieprzygotowani, kompletnie zaskoczeni... chciałabym zobaczyć nasze minyJ Ostatecznie bąknęliśmy coś na powitnie i podziękowaliśmy etc. Sanjay mówi, że to tradycyjne indyjskie powitanie, a Wolfgang pyta gdzie sala konferencyja, żeby już nie przedłużać tej ceremonii i tego naszego skrępowania. Potem już było normalnie, prezentacje, rozmowy, \domowy\ lunch na tarasie przygotowany przez ich kucharza. I tak cały dzien. Wtorek też był dniem służbowym, zaliczyłam klilka wizyt u klientów naszego dystrybutora. Cały dzień, bo przemieszczanie się po Dehli to niekończąca się podróż...

Wieczorem na moją prośbę Sanjay wykroił dla mnie chwilę na zakupy. Oszalałaam...  mierzyłam pumpiaste spodnie (kupilam 2 pary i mam juz razem 4, bo wczesniej kupilam w Kuwejcie 2 pary portek a la Sindabd – zawsze takie chcialam mieć - choć może niekoniecznie w nich chodzić), kolejne tuniki, apaszki przeglądałam sukienki dla Hani a Sanjay mierzył koszule dla Czarka. O 20stej zamykano sklep i po 2 godzinach szaleństwa musielismy opuścic przybytek, Sanjay chyba odetchnął z ulgą a ja zaczęłam zastanawiać sie jak ja to wszystko zapakuję... Z pewnością byłam klientem dnia, o ile nie miesiąca w tym sklepieJ

Urocze te Indie, trzeba będzie tam wrócić na jakąś chwilę... Raczej nie chciałabym tam zamieszkać, trudno w to uwierzyć, ale powiedziano mi, że przeciętny czlowiek w Indiach ma dwa cele w życiu: zarobienie na dom/spłatę domu i na ślub (taki ślub to wydatek rzedu setek tysiecy)/przyszłość swoich dzieci. Na bieżąco wydają średnio 15% swoich zarobków a resztę odkładają i prowadzą bardzo skromne życie. Hmmm a gdzie miejsce na Carpe fucking Diem???
Wyrażenie (i filozofia) ”Carpe Fucking Diem”  uslyszalam niedawno  i bardzo mi sie spodobalo - wierzcie lub nie - to oficjalna nazwa popołudniowej audycji w programie 3-cim Szwedzkiego radia...

No comments: