Tuesday, August 28, 2007

W San Agustin zatrzymalam sie...

Dzis o poranku okazalo sie, ze nie ma ludzi chetnych na wyprawe dzipem (moze beda jutro). Ja odkrylam w miedzyczasie, ze nic mi sie nie chce. Nadciagnela burza mysli, bo pojawil sie kolejny, odwieczny podczas podrozy problem, zwiazany z podjeciem decyzji - should I stay or should I go now... tylko, ze teraz czas sie zageszcza... niewiele dni pozostalo a ja powinnam zmierzac juz w kierunku granicy z Wenezuela... Ostatnio sporo czasu spedzam na obliczaniu czasu jaki potrzebuje aby dostac sie do Caracas na czas, zeby zlapac swoj powrotny samolot. Postanowilam jednak sie zatrzymac, wyluzowac - ostatnio bylo intensywnie - sie usprawiedliwilam przed soba;) wielka ulga i radosc po podjeciu decyzji;) ale oznacza to ze praktycznie odpuszczam sobie Bogote i interesujaca mnie kraine Mwiskow...co oznacza, ze do Kolumbii trzeba bedzie powrocic.Ja sie wiec dzis zatrzymalam a miasteczko San Agustin wraz ze mna. Budze sie rano, nie ma swiatla. Jak nie ma swiatla to i cieplej wody. Tutaj noce sa chlodne wiec mialam ochote wziac prysznic w cieplej wodzie, skoro juz jest dostepna w tym hotelu. Czekam na 8ma bo moze bedzie po 8mej, mialam nadzieje... ale zapytana gosciowa mowi, ze dzis nie bedzie caly dzien w calym miescie do 18tej. Wrrr, okropnie zaluje - hmmm nie wiem czy sie przyznawac jaki ze mnie brudas - ze wczoraj padlam zmeczona i prysznic sobie odpuscilam... Poranny prysznic byl wiec zimny, wynurzam sie na miasto a tam jakos dziwnie, cicho, muza nie tetni na maxa jak to zawsze z kazdego, sklepu, salonu fryzjerskiego, knajpy... nawet soku z mango nie moglam sie napic, bo sokowirowki nie chodzily. Bylo sennie, to i mi chcialo sie spoczac gdzies na trawce i poczytac ksiazke - zeby nie bylo, ze na darmo ciagam ja przez 4 tygodnie (przywiozlam dwie a nawet w polowie pierwszej nie jestem). Zgodnie z rekomendacjami mojego nowego opiekuna (niejaki Lukas zajal sie planowaniem mojego czasu) wybralam sie na spacer za miasto, do przeleczy, ktora leniwie-porywiscie plynal sobie gorski potok. Tam znalazlm malenka, czesciowo kamienista czesciowo piaszczysta plaze - mowie Wam - jakze tranquilo i uroczo. Wprawdzie mialo byc pol godziny marszu a bylo poltora... Ale milo sie szlo, po drodze moglam obserwowac kawowe zniwa... Droga byla uslana owocami spadlymi z przydroznych drzew. Postanowilam sprobowac co zacz. Rozpolawiam, patrze, probuje - guajawa. Tylko troche mniejsza niz widzialam na targu, moze dzika. Ale jaka pyszna - rozowiutka w srodku a w smaku przypominala mi dojrzale poziomki. Czemu tak leza bezpanskie pomyslalam sobie... ale rzucilam sie na nie bez dalszego zastanawiani; hmmm zdobyczne jeszcze lepiej smakuja:) Jak juz kilka sztuk pochlonelam, zwolnilam tempo, powoli rozpolawiam kolejna, powoli degustuje, przygladam sie dluzej... a tu ni stad ni zowad z delikatnego rozowego miazszu wynurza sie... robaczek. Taki wypasiony, dlugi pedraczek. O zgrozo! Moze przypadek... Zeby upewnic sie, ze nie we wszystkich tych owocach zyja robaczki rozpalawiam po kolei te ktore spoczywaly juz w moim plecaku. Coz... oblesne robaczki mieszkaly we wszyskich... a mnie opanowaly mdlosci:( ale juz mi przeszlo. Wrocilam do miasta i po pewnym czasie przez miasto przeszlo wielkie OOOOOO, wrocil prad, i wszystko wrocilo do normy - muzyka poplynela zewszad...Mam szczescie do pieknych wieczorow w tym magicznym miescie. Wczoraj pelnia ksiezyca; burdel byl przez to w moim ukwieconym hotelu, bo jego wlascicielka z tego powodu przesadzala wszystkie kwiaty, bo ponoc jak sie je przesadzi po pelni ksiezyca to beda pieknie rosly. A przed chwila wrocilam z parady. W miescie jest fiesta z okazji Dnia Patrona San Agustin. Parada to byl przemarsz dzieci ubranych w rozne mundurki z lampionami w rekach. Byla tez dziecieca orkiestra wygrywajaca dudniace dzwieki na bebnach, jakby indianskie albo mi sie tak wydawalo... Ciemnosc, lampiony i te rytmy - wygladalo to na jakis tajemniczy obrzed. Parade otwieraly aniolki - naprawde! nic nie palilam! - mialy biale, opierzone skrzydelka... tak byly przebrane najmlodsze dzieci:) Do tego fajerwerki i w ogole uroczysta atmosfera, a parada konczyla sie msza w kosciele. Ech, to byl calkiem blogi dzien...

4 comments:

Anonymous said...

Los Ados !

Masz extra, i dobrze ze raz na jakis czas sobie luzujesz. I takie blogie nic nie robienie i lazenie po miescie dla samego lazenia i patrzenie jak sobie miejscowi zyja ot tak bez cisnienia - same miodzio !!!

Pytanie tech, Czy karty kredy. tam funkcjonuja, czy tylko cash ? I jak tego pilnujesz ? Pozdro

Andres PREZES (zalozyciel)
TWOJEGO FAN KLUBU

Anonymous said...

To bylem ja ANDREAS !

Anonymous said...

Witaj Wędrowniczko,
cóż wyprawa zbliża się ku końcowi, tak bywa,ale wspaniałe wrażenia pozostana już na zawsze.Ada galopujaca na koniu.........to dopiero musiał być widok zapierający dech w piersiach.Bardzo chciałabym zobaczyć zdjęcia /wierze,że aparatu Tobie nie ukradli/.Baw się dobrze do końca i wracaj szczęśliwie.
Do zobaczonka.Pa

adadi said...

Helol Prezes! i - to bylas Ty Teresa? Cool!!! Podoba mi sie inicjatywa klubu - zastanawiales sie na wpisowym?:) Moze Cie rzeczywiscie zabiore next time;)
Tak to juz jest w tej podrozy, ze czasem czlowiek blogo luzuje a czasem siedzi o 5tej rano na terminalu i czeka na dzien i czasem ma szczescie, ze jest dobra przechowalania w postaci kafei internetowej i to otwartej - jak teraz:)
To po prostu kompletnie nieoczekiwane - nie okradli mnie... Nawet aparatu! Chociaz przezornie staralam sie na poczatku zabezpieczac zdjecia wypalajac na CD (2szt) ale przestalam - a jest juz ze 4GB! Hmmm ale musze pamietac, ze w tamtym roku stalo sie to 3 dni przed wyjazdem a rok wczesniej w przeddzien...
Co do kasy zabezpieczylam sie na maxa - 2 karty kredytowe, cash (USD, chociaz i tutaj ostatnio preferuje sie EUR), czeki podrozne (czekow nie uzywalam). Rozlozone w 3 miejscach: w duzym plecaku, malym plecaku i przy/na sobie (na bz wydatki na wierzchu, grubszy cash i karta blizej ciala). W Kolumbii korzystalam wlasciwie tylko z karty - najwygodniej i bezproblemowo i mozesz skorzystac o kazdej porze dnia i nocy... nawet w najmniejszej dziurze i do tego nie jestes swiadom ile wydales (lepiej nie wiedziec:). W Wenezueli ze wzgledu na sztuczny marny (prawie polowa) oficjalny kurs USD uzywalam cashu - trzeba wymieniac u cinkciarzy (i pamietam z tamtego roku ze Visa mi w ich bankomatach nie chodzila, tylko w bankach...)
Miesiac to dlugo i krotko a koniec jest smutny i radosny (radosny tylko dlatego, ze wszysko OK:); dobrze tylko, ze pisalam na bz, bo z pewnoscia nie pamietalabym co bylo na poczatku;)