Tuesday, May 23, 2006

Słoneczne zauroczenie czy raczej tropikalne zarażenie? Tymczasem może lepiej się nie zbliżać...


Dokładnie w dniu mojego wylotu na ulicy, gdzie o poranku łapałam autobus do Caracas, pewna kobieta przyglądała mi się dość intensywnie. To w sumie mnie nie dziwiło, bo z twarzą jakbym wyszła nie do końca szczęśliwie z pożaru, przyzwyczaiłam się już, że budzę powszechne zainteresowanie i chyba współczucie. Zresztą kieszeń miałam pełną zapisków z różnego rodzaju rekomendacjami od nieznajomych ludzi ze sklepów, ulicy czy autobusów jak sobie poradzić z poparzeniem słonecznym, jakie kremy czy maści mam sobie aplikować... To kolejny dowód na otwartość i serdeczność tutejszych ludzi. Na plaży byłam umówiona nawet z jakimś nibyszamanem (zwanym ze względu na wygląd BinLadenem) na przygotowanie i nałożenie jakiegoś magicznego specyfiku. Gość był z SantaFe, obserwował mnie jakiś czas, wypytał skąd ta krzywda na mojej twarzy i zaoferował pomoc. Opowiadał o cudownych uzdrowieniach których dokonał i choć jakieś diabelskie, szalone oczy miał to zamierzałam się skusić. Dopiero jak dowiedziałam się od Tony’ego (znajomego lokalesa, współwłaściciela domu w którym mieszkałam a przy okazji botanika i przewodnika) że facet jest uzależniony od różnych zielsk (stąd ten dziki wzrok) zrezygnowałam z tej terapii... Kontynuowałam kurację prowadzoną przez Tony’ego opartą na soku z liści aloesu. Świeży, żółty sok tylko z dolnych partii liści podobno działa jak antybiotyk... no i faktycznie rany na twarzy się goiły. Potem tylko jakieś inne cętki gdzieniegdzie zaczęły mi wyskakiwać na ciele... ale po tych alergiach które mnie tu spotykały i przyjaraniu na plaży jakoś nie zwracałam na nie szczególnej uwagi...
Zaniepokoiła mnie jednak dość mocno ta wspomniana kobiecina z ulicy, która w końcu poinformowała mnie, że zidentyfikowała u mnie pewną chorobę – la lechinę. Naradzała się z facetem sprzedającym obok kawę z termosu (standard przy terminalach i na mieście) i razem uznali, że to musi to! Powiedzieli też, że to nic strasznego, że to taki wirus, który przechodzi się tu raz w życiu – a dotyka głównie dzieci ale dorosłych też nie oszczędza jak nie przeszli tego wcześniej.
Objawia się m.in. małymi bąblami na skórze całego ciała (i w buzi podobno też) a potem one pękają i się goją a choroba zaczyna się gorączką... Rzeczywiście, na skórze miałam jakieś dziwne plamki, bąbelkii i strupki ale już gorączki u siebie sobie nie przypominałam – jednak pomyślałam sobie, że być może nie rozpoznałam subtelnej różnicy pomiędzy tym, jak było mi strasznie gorąco a gorączką;) Ponoć w Delcie Orinoko i w ogóle w Wenezueli la lechina to od lat epidemia... a jeszcze jak powiedziałam, że brałam indiańskie dziecko na ręcę to byli pewni swojej diagnozy, bo niby zaraża się tym przez dotyk... W autobusie inni ludzie potwierdzili mój przypadek – tu zostałam poinformowana jak postępować z chorobą – że musze dużo pić, „zapisano” mi specjalną maść na te bąble i powiedziano, że przede wszystkim mam się nie drapać, bo ślady zostają na całe życie. Już się pogodziłam z myślą, że mam tego wirusa i że jakoś go przeżyję i sobie sama z nim poradzę ale moi doradcy odsyłali mnie do lekarza - dostałam cenną wskazówkę, że na lotnisku jest dostępny bezpłatny lekarz...
Zjawiłam się więc w punkcie medycznym na lotnisku i opowiedziałam pielęgniarce o mojej domniemanej chorobie, zdiagnozowanej przez przypadkowych ludzi. Ta spojrzała na mnie i uznała, że faktycznie wygląda to trochę na tę lechinę, i że w takim układzie będę miała poważny problem... Rozmawiając z nią czekając na lekarza potraktowałam za żarcik jej tekst, że z tą chorobą stąd się nie wyjeżdża...
W końcu pojawił się lekarz – ten miał wątpliwości ale ostatecznie był innego zdania. Stwierdził, że to reakcja skóry na intensywne słońce i moskity... Uświadomił mnie też, że lepiej żeby mi tu nie stwierdzono tej lechiny, bo czekałaby mnie 2-tygodniowa kwarantanna!!! Podobno też w przypadku podejrzenia o tropikalną chorobę zakaźną załoga samolotu może odmówić wstępu na pokład. Lekarz – w porządku gość - poinstruował mnie, że jak ktoś mnie zapyta co mi jest, mam wyrecytować, że jestem po konsultacji z lekarzem i to co mam na skórze to ‘tylko’ alergiczna reakcja na promienie słoneczne... I tej wersji trzymam się do tej pory....
Tak więc przez ostatnią godzinę w Wenezueli trochę się jeszcze postresowałam nim weszłam na pokład i nim samolot oderwał się od płyty... A wchodząc do samolotu zamaskowałam się częściowo bandaną (szkoda, że kominiarki nie miałam:) i ufff, ostatecznie nikt się mnie nie czepiał...
Właściwie do dzisiaj nie jestem pewna czym są cętki na mojej skórze... po zapoznaniu się z informacjami w internecie wygląda mi to na bardzo softową wersję tej lechiny... Poobserwuję teraz ludzi, którzy mieli już ze mną do czynienia – jak przestaną przychodzić do pracy to chyba skontaktuję się z instytutem chorób tropikalnych;)

No comments: