Tuesday, May 23, 2006

W Puerto Piritu na krawężniku....

Tę historię fajnie się opowiada siedząc już bezpiecznie w kraju:)
A jeszcze przedwczoraj jadąc już do Caracas z mojej oazy spokoju w Santa Fe zgodnie z planem zahaczylam o miasteczko Puerto Piritu. Dlaczego? Otóż jak wracalam znad Orinoko własnie w tym miasteczku na wybrzezu spędziłam jedną noc a o poranku przed wyjazdem weszlam do kafejki internetowej zrzucic zdjęcia ze wszystkich 4 kart pamięci; lalunia przerzucila wszystkie zdjęcia do komputera ale niestety już nie umiała wypalic płytek... po 2 godzinach walki poddała się i odesłała mnie do fotografa. Poszłam do niego ale z braku czasu zrzucilam u niego zdjecia tylko z 2 kart a w aparacie pozostala karta ze zdjeciami z Delty, bo było tam jeszcze troche miejsca... Tego dnia po południu ukradli mi aparat z tymi wlasnie zdjeciami... No i fakt, że zupełnie wszystkie zdjęcia były wczesniej skopiowane w tej kafejce dawał mi podstawy do łudzenia się że te stracone mogą być do odzyskania, ze może przez przypadek nie wyrzucili ich z komputera... Życie jest jednak brutalne - oczywiście wszystko natychmiast wyrzucili:( Przykro mi było niezmiernie, bo tyle zachodu i nic... Chwile wczesniej tez mialam pecha, bo kierowca autobusu z SantaFe zapomniał o mnie i nie zatrzymał się na terminalu na obrzezżach tego miasta, wysadził mnie gdzies na drodze przy jakims zajezdzie 8 km dalej (tylko dlatego ze zapytałam czy daleko jeszcze:) Stałam tak sobie wkurzona i bezradna i nie wiedziałam czy stopa łapac czy co? Dobrze, ze zainteresowało się moją dolą dwóch żołnierzy, którzy nagle zjawili sie przede mną i tak jak ja zastanawiali się co ja tutaj robie;) chłopaki wyposażeni w przekonywujące argumenty w postaci karabinów nie mieli problemów z zatrzymaniem dla mnie auta, które zawiozlo mnie do miasta:)
A tam, najpierw przykro mi się zrobilo z powodu zdjęć a potem zrobiło mi się jeszcze bardziej przykro... Otóż uswiadomilam sobie zże nie za bardzo mam gotówkę na przeżycie do momentu wylotu tj. do następnego dnia. A była to sobota... żaden z bankomatow z 5 różnych bankow – to nie nowosć - nie był dla mnie łaskawy:( w tym miejscu i czasie moja Visa byla tylko kawalkiem bezużytecznego plastiku... Tymczasem w kieszeni mialam kasę wystarczającą mniej wiecej na bilet do Caracas i transport na lotnisko i moze jakies ostatnie drobne na jedzenie... trwożyła mnie tez mysl koniecznosci uiszczenia podatku lotniskowego - nie wiedziałam w jakiej formie mogę dokonać płatnosci...
Tak więc znajdowałam się jakies 380 km od Caracas w przeddzień wylotu bez dostepu do kasy... Aby się zmiescić w tym co mialam, pozostalo mi tylko złapac nocny autobus i tym sposobem uniknac hotelu. Autobus jedzie stamtąd do C. jakies 5 godzin więc musiałam cos z soba zrobić chocby do północy. Ale co tu robic przez parę godzin w nadmorskim porcie bez kasy choćby na kawę w podłym barze... Podumałam i poszłam sobie na wybrzezże, zasiadłam na krawężniku i gapiłam się na morze albo gwiazdy i od czasu do czasu przeczesywalam swój plecak w poszukiwaniu ewentualnie zapomnianej, zaginionej w jakiejs kieszeni gotówki - nie było jednak ani boliwara...
To była sobota wieczor więc miasto na swój sposób się bawilo wokół i w tle....
Po jakims czasie moich samotnych medytacji i kalkulacji zaczęło się krecic wokół pewne towarzystwo – jak podejrzewalalm – tutejszych rybaków; w końcu jeden usadowil się w pobliżu i zaczął rozmowę, potem przysiadł się drugi...dłuzższą chwilę później zjawil się trzeci z butelką rumu... Kolesie nie byli raczej obywatelami sfery wyższej – wyglądali mi na regularnych konsumentów rumu ale jednoczesnie całkiem poczciwych, szczerych ludzi. Tak sobie siedzielismy – ja i moi przyjaciele-samozwańcy - Fernando, Roberto i Amirko i zwierzalismy sobie nawzajem - oni mi rozprawiali o swojej robocie, a ja im o moich przygodach w Wenezueli. Potem wszyscy przejęli się moją obecną sytuacją i jęli mi doradzac w jaki sposób najlepiej i najtaniej dojechac przez noc do Caracas. Trwały dyskusje dopóki nie zjawil się kolejny kumpel Francisco, który oznajmił z rozbrajająca oczywistoscią, że przeciez mogę przespac się u niego i jutro jak czlowiek rano pojechac do stolicy. Wszyscy przyklasnęli zapewniając, że dobry i uczciwy z niego czlowiek i mogę bez obaw skorzystac z jego propozycji. Nie powiem, było to troche ryzykowne ale czułam się tak zmęczona i brudna, że nie chciało mi się tkwić w roli bezdomnej jeszcze przez kilka godzin - tak więc nie protestowalam...
Nie przypuszczałam tylko, że będziemy mieli wspólnie do dyspozycji jeden pokój... Pomyslalam o ewakuacji, bo nie mialam ochoty spać w jednym pomieszczeniu z jakims (pewnikiem) chrapiacym, podpitym starszym gosciem choćby intencje miał czyste jak łza... Na szczęscie – jak zapewniłam że dla takiego włóczęgi jak ja to nic nowego - udało mi się uzyskac zgodę na spanie na dużym balkonie pod gwiazdami... pierwsza klasa – ciepło, słyszalny szum morza, swieże nadmorskie powietrze i milion gwiazd! Rano czysta i częsciowo wyspana (psy strasznie ujadaly i troche martwiłam się żeby zdążyc na samolot) wyruszylam do Caracas. Na odchodne dostalam otwarte zaproszenie na powrot i kilka lisci rosliny do leczenia moich poslonecznych ran... Milutko! Bezinteresownosc tych ludzi naprawde wzrusza!
Jak dotarłam na lotnisko (jakies 5 srodków transportu włączając metro) odetchnęłam z ulgą, że się udało a jeszcze bardziej jak okazalo się, ze podatek lotniskowy mam uwzględniony w cenie biletu... Hurra!!! Teoretycznie jedną nogą bylam juz w kraju...
Tymczasem to nie był koniec moich małych przeciwnosci losu ostatnich dni - okazało się że jeszcze cos mi może przeszkodzic w opuszczeniu Wenezueli zgodnie z planem... (ale o tym jutro;).

No comments: