Tuesday, May 02, 2006

Adakonda story
























helol!
zniknelam na jakies cztery dni niespodziewanie, bo nagle udalo sie zebrac ekipe na wyprawe na los llanos
Los llanos, ech.. to byla prawdziwa sielanka, gdyby nie liczyc kilkunastu godzin podrozy jeepem.. jednak warto bylo, chocby po to, by przytulic sie do anakondy i dac buzika kajmanowi... i poznac ciekawych ludzi; przy okazji poogladlismy sobie rozne kolorowe ptaszki, zolwie, dwa razy spotkalismy mrowkojada (nie wiedzialam ze to takie olbrzymy!), pojezdzililismy konno, poplywalismy lodzia, w miedzyczasie lowilismy piranie - ale mi to nigdy nie wychodzilo... wiec z braku sukcesow, jak juz zezarly mi 10 sztuk miesa obrazilam sie i zarzucilam sprzet:)
jednak najbardziej ekscytujace bylo polowanie na anakondy... ja po maxymalnym zaanagazaowaniu sie w poszukiwanie a potem w obcowanie z anakonda mam nowa ksywke od wspoltowarzyszy podrozy - Adakonda:) a malenstwo to bylo - raptem 3 metry - nic tylko brac w ramiona:) niestety strasznie smierdzi... wrocilam kompletnie obdarta i unorana z tej eskapady - dzis chyba przez pol nocy bede cerowac swoje przedostatnie spodnie:)
Los llaneros to prawdziwi twardziele i maczomeni- pija rum od samego rana do poznej nocy i sie maja dobrze... wszyscy tez sklonni sa do wielu poswiecen dla kobiet, nie zaprzestaja komplementowac i zapraszac do swojej hacyjendy:) raz zalapalismy sie na lokalesowa fieste, gdzie przeszlam skrocony kurs salsy ale jak sie nie ma talentu zaden kurs nie pomoze...
Przewodnik po llanos tez palil trawke jak rowniez pil, ale okolice llanos i ich mieszkancow (ludzi, ptaki i zwierzeta) znal jak wlasna kieszen wiec robote wykonal perfectamente... poza tym sokiem z jakiejs rosliny wyleczyl mi twarz z oparzen poslonecznych
a spalismy sobie w chatce na hamakach- baaardzo wygodnie ale mozna wypasc;) trzeba tez bylo uwazac w toalecie, bo pojawialy tam sie zaby, a ponoc byly przypadki ze jakas zapodziala sie w bieliznie i byl problem:) karmili nas pysznymi lokalesowymi specjalami, zawsze tylko zanim nalalo sie cos do szklanki trzeba bylo wytrzepac z nich mrowki i wszelkie robactwo... ale do wszystkiego mozna sie przyzwyczaic:)
ahaaaa, co ciekawe ludzie prowadzacy camp w ktorym mieszkalismy, znaja Beate Pawlikowska i Martyne Wojciechowska, a co jakis czas przyjezdzaja do nich grupy Polakow z AfricLine; chlopaki nawet wspominali jak krecili film z Martyna dla TVNu, nie zdziwilam sie wiec jak jeden z lowcow anakondy pojawil sie w firmowej czapeczce TVNu;) oczywiscie mam fotki..
z wyprawy pozostali mi znajomi na dalsza podroz - jutro z Holendrami jeszcze przerabiam dwudniowa wyprawe w gory i to teleferico, bo wciaz moja baza jest Merida ale pojutrze wyruszam na wschod kraju tez moze z kumplem z wyprawy na llanos.
Tymczasem pozdrawiam Was! mam nadzieje cos skrobnac pojutrze.
ps. ciagle nie mam czasu popracowac nad zdjeciami...a mam ich juz setki, a wsrod nich nawet zdarzaja sie niektore naprawde dobre:)

No comments: