Sunday, August 05, 2007

Prawie jak niekonczaca sie podroz

A wiec jestem u celu ale oczywiscie na starcie nie na mecie… Po 36godzinach nieustannej podrozy (trzeba byc zdesperowanym:) znalazlam sie w Kolumbii a dokladniej na karaibskim wybrzezu w Santa Marcie. Maraton byl dosc wyczerpujacy... Najpierw przelot Goteborg-Frankfurt-Caracas (w sumie 13h), Po przylocie i zalatwieniu formalnosci musialam dokonac tego czego nie lubie – wymienic kase na czarnym rynku a przy tym nie dac sie okrasc i oszukac.... bo kase w Wenezueli trzeba wymianiac na czarnym rynku. Chavez usztywnikl kurs dolara, ktory oficjalnie wynosi 2150Bolivares, a cena u cinkciarzy to 3000 wzwyz. Bylam dumna ze wynegocjowalam 3200bvs (ale potem dowiedzialam sie ze mozna dostac nawet 3500bvs...). Akcja wymiany kasy na lotnisku potoczyla sie szybko - zawsze tak jest - wpada sie w czyjes rece i po nawiazaniu dialogu ciezko sie uwolnic dopuki (czy o¨¨ zamkniete?) sie nie dokona transakcji... A tu czlowiek jak sie przed wyjazdem naslucha i naczyta wszelkich ostrzezen to ma sie manie przesladowcza... wszyscy wygladaja podejrzanie (lacznie z moim kontrahentem) Wszytko poszlo jednak gladko i pomyslnie a gosc byl tak uprzejmy i podejrzanie pomocny ze jak odchodzilam rozgladalam sie wokol przez jakis czas czy nie wyslal za mna kogos zeby mnie zabic i okrasc;) ale nie...potem zlapalam autobus i metro na dworzec autobusowy.
A dworce autobusowe w Wenezueli (wlasciwie calej Am.Pld.) to prawdziwe wyzwanie... szczegolnie w pt po poludniu...zawsze trzeba sie zgrywac ze sie wie o co chodzi:)
Ostatecznie zakupilam bilet do Maracaibo (jakies 2.5h od granicy z Kolumbia) z poczuciem pewnego sukcesu bo za 14usd a wczesniej konkurencyjne lini oferowaly mi 3-4 usd drozej... Mina mi zrzedla jak zobaczylam swoj autobus (zlom, po prostu zlom) i ten konkurencji - luxusowy full wypas.. Jednak postanowilam sie nie zdenerwowac;) pomyslalam tylko ze nie mam szacunku do siebie i swoich kosci:) Autobus odjechal pol godziny przed czasem (gdzie ta manana?:) I bujal sie przez jakies 11godzin (z dwoma przerwami na jedzenie w przydroznych jadlodajniach) i byl godzine przed czasem! Z Maracaibo zlapalam por puesto (a raczej por puesto zlapalo mnie, a por puesto to cos w stylu taxowek, stare amerykanskie krazowniki, zabierajace 5 pasazerow, ruszajace jak sie auto napelni). W ciagu dwoch godzin jazdy do granicy przeszlismy okolo 7 kontorli dokumentow przez wenezuelskich zolniezy/celnikow/policjantow, na szczescie nie trzepali naszych bagazy... Na granicy wszystko bylo OK, oprocz tego ze pewien rozgoryczony koles opuszczajacy Kolumbie, opowiedzial mi jak to dzien wczesniej w Cartagenie na dworcu przystawiono mu lufe do skroni i zwyczajnie obrabowano; przykra historia, i przykro bylo mi ja slyszec w tamtym momencie..potem sie zastanawialam przez jakis czas nad swoj a reakcja w takich okolicznosciach ale nic do tej pory nie wymyslilam, bo to chyba nieprzewidywalne, ale mam w sobie ducha walki (i noz w kieszeni:) tylko nie wiem na ile ta bron przystawiana do niezorientowanego obcokrajowaca to blef... Tak czy owak nie zawrocilam i tymze por puesto dotarlam do Maicao a stamtad przez kilka kolejnych dlugich godzin kontynuowalam tulaczke autobusem, w miedzyczasie poznalam pare Wenezuelczykow, ktora jechala w interesach do Santa Marty (trudnia sie handlem roznymi rekodzielami, wyrobami indianskimi i rastamanskimi); namowili mnie na ten sam hotel, zlokalizowany troche na przedmiesciach ale blisko morza i w miare tani a potem ciagali po ciekawych zakamrkach, gdzie odwiedzali swoich znajomych i wstepnie dokonywali transakcji... a ja po prostu chcialam znalezc sie w lozku i spac...