Thursday, August 21, 2008

Puyo Pungo. Szukajac ukojenia we mgle...




















Beznadzieja w Puyo.
Przyjechalam do Puyo (Puyo w jezyku keczua znaczy mgla). Jest to niewielkie miasteczko skad rzut beretem do dzungli. Ale nie jest ani turystyczne ani szczegolnie przyjazne… przynajmniej ja odnioslam talkie wrazenie. Ale moze dlatego, ze mialam chwilowy kryzys, chyba nastapilo zmeczenie materialu, tak po prostu nie mialam sily na nic… (hehe, chyba ten uplywajacy rok dal sie we znaki;) nawet na podjecie decyzji co dalej… chcociaz to akurat jest zawsze najtrudniejsze:)
Nie wiedzialam czy zostac w tym Puyo ale znalazlam hotel zeby zrzucic plecak i sie rozejrzec. Rozejrzalam sie – beznadzieja (ale moze mi sie tak tylkko wydawalo:). Wracam do hotelu nicnierobic i jest fajnie dopoki nie dopada mnie mysl o traconym czasie… A wiec decyzja: albo bardziej turystyczna dzunglowa Tena albo jakies Puyo Pungo (kecz: brama we mgle). O Puyo Pungo wspomnial mi pewien przewodnik na Cotopaxi…ze blisko Puyo, sa tam Indianie i chyba jest gdzie spac. Nic wiecej nie wiedzialam, babka w recepcji hotelu tez nie. Wychodze, pytam pierwszego napotkanego taxowkarza ile do Puyo Pungo, 20usd mowi jakos tak bezczelnie i wyraznie widze, ze chce mnie orznac. Wkurzylam sie, 20usd niby nic ale nie lubie jak sie mnie naciaga… Chrzanic to mysle sobie, ide lapac autobus do Teny. Ale wychodze juz z plecakiem z hotelu a babka z recepcji, ktora wykonala pare telefonow w miedzyczasie - obrotna bestia - wiedziala juz sporo… To osada indianska - mowi - niecala godzine z Puyo, taxi kosztuje ok 15 usd ale wynegocjowala 12usd. Jade? Claro!!!

Nadzieja odzyskana w Puyo Pungo.
Jedziemy sobie po drodze cwiczac polski z kierowca, bo okazalo sie, ze pracowal w Stanach i znal tam jakichs Polakow. Kierowca sam nie mial do konca pewnosci gdziej to jest ale nagle ukazala sie spora tablica PuyoPungo i tam mnie wysadzil i odjechal. Taaaak, rozgladam sie, jakby dzungla, zielono tu bardzo, plynie rzeka, jest most - czegos takiego chcialam chyba... ale standardowo zapytuje sie co ja tutaj robie powoli zarzucajac plecaki i w koncu ruszajac. Nalezalo przejsc przez dlugi, wiszacy most, przez rzeke Rio Puyo. Stamtad prowadzila w lewo, wzdluz rzeki, ladnie zrobiona sciezka, wylozona kamieniami. Ide sobie ta sciezka, i ide… i ide…i ide…i nic. Taka ladna sciezka, mysle sobie, gdzies musze dojsc… tylko czemu z tymi 18kg na plecach:) W koncu sciezka nagle ostro skrecala w gore, prawie sie podczolguje, patrze a tu jakby duuuza polana i drewniane chaty ale zadnych ludzi, tylko psy. W koncu wypada z jednego domku starsza babka (Carmela), mloda dziewczyna (Liset) i male dziecko (Gabi)… Dodam, ze bylu to Indianki ale ucywilizowane, w sensie w ubraniach, bez dzidy itp...
Cabaña? (nocleg) tak, oni maja cabanie. Za ile? 3usd, 3 usd… Booooze, zatrwozyla mnie ta cena, wolalabym chyba zeby powiedzialy 30usd… obym tylko nie spala z kurami;) Natychmiast prowadza mnie zebym obejrzala.
Cabane byly jakies 300m od osady – byly to 2 chaty na palach, z 6ma lozkami kazda, przy czym jedna podzielona na 2 “pokoje”. Rzeczywiscie przeznaczone dla ewentualnych turystow ale nie bylo nikogo. Zupelnie. Moglam sobie wybrac gdzie chce spac… wybralam przytulniejsza trojke i srodkowe lozko, tam Carmel przygotowala mi poslanie, 2 boczne lozka stanowily moje polki.
Wyszlysmy abym rozejrzala sie po okolicy i po 2 minutach spaceru dalej wzdluz rzeki oniemialam z wrazenia… jaki widok! Jakie trzeba miec szczescie! Okazalo sie, ze jestem, mieszkam dokladnie na cyplu pomiedzy dwoma rzekami, gdzie Rio Puyo wpada do Rio Pastaza! Usiadlam na lawce w towarzystwie dziewczyn, gapiac sie i nie wierzac… To mi wystarczylo, zeby napiecie zaczelo mi puszczac, zawislam w hamaku wyluzowac… Potem rozpoczelam sesje zdjeciowa ale Liset (corka Carmel, 17l.) wyciagnela mnie na kapiel w rzece (Puyo). Przyjemnie bylo sie zanurzyc w chlodnej, krystalicznej wodzie ale kapiel zaklocalo kamieniste dno i dosc ostry nurt rzeki, plynac pod prad na maxa nie ruszalam sie z miejsca. Ale przynajmniej prysznic mialam z glowy:)
Wieczorem przy swieczce i latarce dawalysmy sobie nawzajem z Liset lekcje, ona mi z keczua, ja jej z ang. Carmel w miedzyczasie szykowala kolacje probujac lapac slowka z angielskiego a potem poopowiadala troche jak wyglada tu zycie. Ale nie przeciagalam wieczoru, bo juz wiedzialam, ze musi wstac o 5tej, zeby zajac sie krowami (pojsc na pastwisko oddalone o prawie godzine i przepiac je w inne miejsce, zeby mialy co jesc).


Tej nocy mialam byc sama...
Weszlam do swojej chaty ze swieczka w reku i zaczelam krzatanine, rozbebeszjac plecak na jednym z lozek jak zwykle nie mogac nic znalezc… zaangazowalam sie w poszukiwania ale w pewnym momencie cos jakby mnie tknelo albo mi mignelo, zerkam w gore na zwinieta moskitiere i… wymiekam... Bo tuz nad moja glowa siedzial sobie wieeelki pajak, i zeby to zwykly pajak byl… ten byl naprawde ogromny, wielki jak dlon dziecka, owlosiony… Jeeezu, przeciez to tarantulaaa!
I to jest po prostu niesamowite co zrobilam. Gdybym sobie wyobrazila siebie w takiej sytuacji to widzialabym siebie szalejaca ze strachu, biegajaca po scianie i suficie - przeciez mnie brzydza nawet male pajaczki. Ale nie wiem jak dziala ten mechanizm, wydaje sie, ze czlowiek znajdujac sie juz w extremalnej sytuacji, nie majac wsparcia z zewnatrz (w sensie nie ma po co wrzeszczec) chyba godzi sie z losem i probuje sie w spokoju w tej sytuacji odnalezc:)
Wiec ja, po kilkuminutowym bezruchu (tarantula tez w bezruchu), zrobilam sobie z niej po prostu atrakcje turystyczna i zaczelam trzaskac jej fotki… myslac sobie aaale historia! Ale potem, po odlozeniu aparatu, znow trwoga… co teraz… powoli zdawalam sobie sprawe ze swojego marnego losu, ze przyjdzie mi spac z tarantula pod jednym dachem. A propos dachu – wysoki, spadzisty, na dwa pokoje – unosze latarke badajac teren, czy cos jeszcze sie nie czai… Zaobserwowalam, ze od swiatla latarki, mojej tarantuli swieca sie oczy, na dachu wysko byly jeszcze dwie pary… ale luz – bardzo wysoko. Wtedy tez zdalam sobie sprawe, ze jestem gdzies w dzungli, sama w chacie oddalona od innych ludzi o jakies 300m.
Moja oaza mialo byc moje lozko, chronione moskitiera, ktora nie przed moskitami miala mnie uchronic tej nocy. Zapakowalam sie do niego, zabezpieczylam moskitiere, chowajac jej konce glebiej pod materac, ograniczajac mozliwosc rozkopania jej. Przy glowie - patrze - nie ma zabezpieczenia to wepchnelam 2 poduszki. Skulilam sie, bojac sie dotykac moskitiere, zeby nie zniszczyc sobie powloki ochronnej i probuje zasnac, na sile probujac nie myslec o tym, co czai sie za rogiem (i snila mi sie praca!). Martwil mnie poranek, nie wiedzialam, czy lepiej byloby, gdyby tarantula siedziala w tym samym miejscu czy lepiej zeby jej nie bylo... a gdyby jej nie bylo, to co jak tarantula postanowila zejsc metr nizej i zamieszkac w moim plecaku, bucie czy gdzies posrod moich maneli…
Ale wiecej jej nie widzialam.

Ta historia brzmi pewnie troche banalnie, taaaka typowa przygoda w dzungli.. ale przezylam to naprawde a bylo to przezycie dosc dotkliwe wiec pisze o tym:)
Cdn.



1 comment:

Anonymous said...

hola Ada, fajnie ze w koncu sie odzywasz, juz myslalem ze porwali cie mafiozi oswieceni po przeczytaniu Twojego bloga i naszych komentarzy...
Jakbys miala zamiar wydac swoje wspomnienia w postaci ksiazkowej to ustawiam sie już jako pierwszy w kolejce po autograf :-)
dzisiaj Gringo