Saturday, August 09, 2008

Borbon. Mala Afryka.

Opuscilam Ibarre ze smutkiem. Ominal mnie sobotni festival tancow lokalnych i sobotnia walka kogutow, na ktore mialam zaproszenie. Ale coz… nie sama Ibarra czlowiek zyje:)
Obralam nowy kierunek - Las Penas i w piatek o poranku wsiadlam w autobus. Autobus jechal do San Lorenzo i aby dotrzec do Las Penas musialam wyskoczyc po 3 godzinach na krzyzowce i zlapac inny autobus. Przez cala droge toarzyszyly nam cudowne widoki… przez jakies 1,5 godziny zjezdzalismy z gor aby wjechac w tropiklane, zielone niziny. Wjechalismy w klimat rownikowy i wtedy cos wstapilo w kierowce. Mknal z predkoscia, ktora nie pozwalala mi skupic sie na niczym innym niz ta predkosc i nadziei, ze jak juz wylecimy z ktoregos z licznych zakretow, to nie bedzie tam glebokiej doliny… Przezylismy jednak te jazde i z wielka ulga wysiadlam jak juz dojechalismy do tej krzyzowki. Wraz ze mna wysiadlo jeszcze 3 gosci – Pedro, Flavio i jego syn. Okazalo sie, ze zmierzamy w tym samym kierunku, tylko, ze oni do Borbon (pol godz.przed Las Penas).
Stoimy, czekamy i tak sobie gadamy. Byli z Otavalo. Pedro handluje tam artesaniami i uswiadomil mnie, ze moje czerwone sombrero, za ktore zaplacilam 8 usd (zbilam z 14!), warte jest 1 usd… taaa, ubawila mnie ta historia:)
Chlopaki jechali do Borbon grac w siatkowke na pieniadze, ktos dal im cynk, ze w Borbon w piatek graja. Coz tu duzo mowic… zabrzmialo interesujaca. I skoro juz sie zaprzyjaznilismy to tez dalam sie namowic na to Borbon (ktore i tak rozwazalam wczesciej ale mi odradzono).
Wysiedlismy, i poczulam sie jak w srodku Afryki. W Ekwadorze, tak samo jak w Kolumbii, pn wybrzez Pacyfiku zamieszkuje czarna ludnosc, potomkowie zeslanych niewolnikow… Borbon, jest malym, biednym pueleblem, polozonym na rzeka, okrutnie zanieczyszczona od strony wioski i smierdzaca troche. Jakies 99% to rzeczywiscie Murzyni. Zycie puebla toczylo sie na ulicy. Atmosfera wydala mi sie tam dosc ciezka, lepka, i to nie tylko za sprawa wilgotnego, goracego powietrza. Ich spojrzenia wydawaly mi sie inne… Sama nie wiem, ale mialam wrazenie, ze moj samotny spacer z aparatem na szyi to bylaby prowokacja. Ale od czego ma sie przyjaciol:) Pedro, Flavio i syn towarzyszli mi przez caly czas, najpierw w poszukiwaniu jakiegos hotelu. Dwa pierwsze napotkane byly zamkniete na 3 spusty, ostatecznie dotarlismy do jedynego otwartego i ku mojemu zdziwieniu znalazlam sie w fajnym niebieskim pokoiku, z lazienka, wiatrakiem, tv i koronkowa moskitiera. Byla jeszcze godzina do rozgrywek wiec powloczylismy sie razem po okolicy az dotarlismy do boiska za pueblem, gdzie juz gromadzil sie tlumek. Chlopaki wybadali teren, udalo im sie wkrecic w rozgrywki (ale tylko dwoch na dwoch) i po dosc intensywnym meczu roztrzaskali rywali, zgarniajac 80 usd. Wracajac zahaczylismy o inne boisko, takie malo przyjazne… Juz sie sciemnialo a okolica byla lekko podejrzana. Zaczeli namawiac lokalesow na mecz, ci najpierw nie chcieli, potem sie zgodzili, potem sie poklocili, potem cos uzgodnili… nie nadazalam za rozwojem sytuacji. Ale rzucili mi swoje rzeczy do pilnowania, znaczy beda grac – trzech na trzech.
A ja stoje, powoli robi sie ciemno, pilke ledwo widac, wp… mnie komary i zadaje sobie pytanie co ja tutaj robie… A jeszcze te komary gryzly mnie ´bezprawnie´, bo moga dopiero od niedzieli, kiedy wezme druga dawke lariamu, antymalarycznych tabsow.
Na szczescie amigos z Otavalo szybko sie uwineli… znaczy zwyciezyli, zgarneli kase i poszlismy cos jesc. Rybe oczywiscie (mam nadzieje, ze nie z tej rzeki) w knajpie, po ktorej scianach i suficie biegaly biale male jaszczurki.
W miedzyczasie zauwazylismy, ze na srodku puebla buduje sie duza scena na 12 wielkich beczkach i rozstawiane, podlaczene sa instrumenty – bebny, 2 gitary.. Myslimy – bedzie fiesta! Ale fiesta okazal sie event (a moze msza?) Evangelistow. Kurcze, ale koncert! Niezla muza, solista (zapewne jakis pastor), chorki, ´tancerki´… sama podrygiwalam do piosenki i textu ¨si Senor, si Senor¨ (tak Panie, tak Panie) a wokol conajmniej 50 lokalesow tez dalo sie porwac… My dokonalismy jednak odwrotu, rozegralismy jeszcze kilka partii w bilarda i zakonczlismy dzien… Chlopaki tez sie zabukowali w hotelu, bo za pozno bylo na powrot.

3 comments:

Anonymous said...

a znalazłaś może tą małą piekarnię na rynku w Borbon? Chociaż to mało prawdopodobne bo po 10-ciu latach wiele się mogło zmienić :-)
Gringo

adadi said...

no wlaaasnie, wiedzialam, ze cos mialam znalezc w Borbon, ale nie pamietalam co to bylo... a to nie byl comedor?

Anonymous said...

a to właśnie był chyba comedor czyli jak napisali dziura w ścianie z której podają rosół :-)