Monday, August 25, 2008

Cuenca, troche kultury i sztuki. Tutaj uwiodlo mnie pewne slonce…


Przyjechalam o poranku do Cuenki, trzeciego co do wielkosci miasta w Ekwadorze. Droga z Macas – prawie 8godzin - to byla prawdziwa katorga, tak wyboista jakby wyciosana toporkiem. Praktycznie nie bylo mozliwosci sie zdrzemnac a po to wybralam nocny autobus... gdybym wiedziala jechalabym w dzien – przynajmniej nie ominelyby mnie widoki dzungli zmieniajacej sie z powrotem w gory... Mialam mala przygode wyjezdzajac z Macas, bo wsiadlam do autobusu innej linii, ktory tez jechal do Cuenki o tej samej godzinie ale to nie u nich kupilam bilet wiec po kontroli gdziec po drodze kierowcy zorganizowali akcje przerzutu mnie i mojego bagazu do wlasciwego autobusu. Za to musialam postawic kawe kierowcy, ktory potem czul sie zobowiazany pokazac mi Cuenke.
W Cuence na dworcu zostawilam bagaz, dajac sobie pare godzin na zachwycanie sie miastem by jeszcze przed wieczorem dotrzec do Ingapirki. Bylo przenikliwie zimno i padalo od czasu do czasu a ja w krotkich spodniach, sandalach – myslalam, ze sie ociepli jak nastanie dzien... W centrum po wywinieciu sie z lap kierowcy wloczylam sie szybkim krokiem po uliczkach kolonialnej Cuenki, ktora budzila sie dosc leniwie... byl sobotni poranek. Regularnie robilam sobie przerwy w spacerze zeby sie ogrzac – a to na kawe, a to na lunch a to na wydepilowanie nog goracym woskiem;)
Weszlam rowniez do muzeum sztuki wspolczesnej i wcale nie dlatego, ze akurat padal deszcz i bylo otwarte jak przechodzilam obok:) Moze nie byl to najtrafniejszy wybor biorac pod uwage moje wyedukowanie i zorientowanie w szuce wspolczesnej ale chcialam zobaczyc w co sie bawie obecnie artysci ekwadorscy. Byla akurat ekspozycja obumarlych drzew – rzezb (i pare innych rzeczy).
Cuenca – niesamowite miasto, klimatyczne, niezwykle urocze dzieki swojej kolonialnej zabudowie... ale czy cos niezwyklego moze mi sie tu przytrafic? Hmmm, jednak moze...

Po lunchu ide sobie jedna z uliczek, w pewnym momencie wychodzi starszy gosc i nawoluje – chooodz, wpadnij do galerii... Co mi zalezalo... Wchodze do niewielkiego pomieszczenia-galerii, pelnego ksiazek i obrazow. Przywital mnie Gustavo – autor wiekszosci prac - i jego zona Maria. Stwierdzili, ze nigdy nie goscili tu nikogo z Polski, dostalam kubek kawy i gadamy... Interesowalo ich co sie dzieje w Europie, szczegolnie konflikt gruzinsko – rosyjski. A w ogole co ja tutaj robie zapytuja... Ubolewali, ze po poludniu w sobote wiekszosc muzeow jest juz zamknieta ale wpadli na pomysl, ze przeciez koniecznie MUSZE zobaczyc Park Narodowy Cajas. Gustavo dzwoni do kumpla, tez malarza, co robi, i ze moze zrobimy sobie wycieczke do Cajas. Przyjezdza Kleber swoim jeepem, pakujemy sie cala ekipa i jedziemy za miasto, caly czas pnac sie w gore... Cuenca lezy na tej samej wysokosci co Quito (ok.2800m), Cajas siega niemal 4000m. Moim oczom ukazaly sie prawdziwe... alpejskie widoki, na prawde jakby male Alpy... ale bardziej magiczne, zielone, pelne malych lub wiekszych lagun, wodospadow, gestych lasow przechodzacych z czasem – a raczej wysokoscia – w paramo. Widzialm tutaj tez maly lasek drzew Polylepis... Wszystko to z okien auta, potem zatrzymalismy sie przy czyms w stylu schroniska, restauracji zapomnianej przez Boga... Wlasnie rozpalono ogien w kominku to mozna bylo sie ogrzac. Dla rozgrzewki zamowilismy Canelazo – tutjesza wersja herbatki z rumem – tylko mocniejsza, skladajaca sie z alkoholu z trzciny cukrowej z brazowym cukrem canela i gorcej wody z jakims ziolem (trago de caño, canela y agua de tipo). Rzeczywiscie rozgrzewa. Dostalismy tez po misce typowej zupy ziemniaczenej i talerz avas co queso (gotowany bob z kostkami sera a la mozzarella). Alez bylo milutko... wznoszac toasty za spotkanie i z okazji moich urodzin czas lecial dosc szybko. I nic dziwnego, ze zapomnialam, ze wlasnie chyba zamykaja przechowalnie bagazow z moim plecakiem... Zerwalismy sie, pojechalismy na terminal ale juz bylo ponad pol godziny po czasie i nikt tam na mnie nie czekal.
Nic to, musze pozostac w Cuence, nad czym w zasadzie nie ubolewam. Jedziemy do galerii, na jeszcze jedna kawe. Maria wyskoczyla po slodkie bulki a Gustavo grzebal w plytach, szukajac odpowiedniej muzy. Ja natomiast zaczelam grzebac w jego plotnach... No i stalo sie. W pewnym momencie zobaczylam cos, co po prostu kompletnie mnie oczarowalo, na maxa. Plotno, ktore, choc to wydawalo sie niemozliwe, wiedzialam, ze musze miec. Na zawsze, tak zeby patrzec na nie codziennie. To bylo Slonce, 9-ramienne, cudowne, mialo w sobie cos optymistycznego, jakas pozytywna energie. El sol „Inti” lub la flor del sol. Musze je miec... No i co tu zrobic... przeciez nie bede wloczyc sie po Ekwadorze z plecakiem i obrazem 130*130 pod pacha albo z wartoscowym rulonem, ktory zgubilabym conajmniej 3 razy przed wylotem.
Gustavo mowi mi cene, specjalna dla mnie... ale wcale nie niska. Ale ostatecznie nie wazne czy jest warte 10 razy wiecej, czy 10 razy mniej skoro ma mi dac szczescie:)
Posiedzielismy jeszcze z godzine albo dwie, Maria z wyksztalcenia filozof, z zawodu wykladowczyni literatury ekwadorskiej a do tego zaawansowana joginka ciekawie opowiadala o ich zyciu i perypetiach tu w Cuence w bardzo zrozumialym dla mnie hiszpanskim. Ja caly czas zerkalam na „moje slonce”, bo tak juz tytuowalam ten obraz, chociaz umowilsmy sie nazajutrz na sniadanie, zeby pogadac ostatecznie, czy biore Slonce.
W sobotni wieczor Cuenca tetnila zyciem, ja tylko wyskoczylam cos zjesc, bylam za bardzo zmeczona na wieczorna rozrywke, poza tym moje mysli byly pochloniete oczywiscie przez Slonce. Dezyzje w zasadzie podjelam od razu, zastanawialam jak to zrobic i czy starczy mi kasy....
Przy sniadaniu omowilismy interesy, oczywiscie taaak, obraz jest moj ale nie moge z nim podrozowac wiec Gustavo wysle mi go w rulonie (niestety trzeba bylo wyciagnac go z ram) na poczte w Quito, gdzie w piatek go odbiore. Ze wzgledu na dzienny limit zaplacilam czesc kasy, reszte wplace na konto przed odlotem. Oni ufaja mnie, ja im.
Wloczymy sie jeszcze po Cuence, zebym zobaczyla co ciekawsze budowle, Maria wyciaga mnie do olbrzymiej Katedry i jednego z kosciolow - w obu akurat msza leciala, niedziela.... Gustavo do jednej z kolonialnej restauracj, gdzie wisi jego obraz, wypozyczony, przedstawiajacy Ksiezyc. Slonce i Ksiezyc stanowia pewna nierozerwalna calosc dla niego, musze wziac tez Ksiezyc... zaplace kiedys jak bede miala kase... Ksiezyc, tez fantastyczny, jednak nie porwal mnie az tak bardzo ale dooobra.
Gustavo – prawdziwy artsta – cierpi, gdy sprzedaje swoje prace – ale z tego zyja... pisze dedykacje na odrocie obu obrazow. Sa juz moje. Tymczasem juz poludnie, musze juz isc, odebrac bagaz i lapac autobus do Ingapirca.
Po prostu nie do wiary... kto by pomyslal, ze tu w Cuence poznam tak fantastycznych, cieplych ludzi, ze prosto z dzungli wpadne w objecia sztuki, no i ze – a to juz prawdziwe szalenstwo – zakupie obraz. A nawet dwa:)))
Zegnamy sie w serdeczosciach jak starzy dobrzy znajomi... moze sie kiedys spotkamy...
Gustavo ma w planach wystawe w Paryzu i Brukseli w przyszlym roku, wiec moze...

Mam obsuw w relacjach - po poludniu zwiedzilam inkaskie ruiny Ingapirka (o czym moze potem) a dzis jestem juz w Guayaquil (pld.wybrzeze), gdzie mam spotkac znajomego poznanego w Las Peñas to moze pokaze mi miasto.

2 comments:

Anonymous said...

hejka Słoneczko :)
to tak w nawiązaniu do obrazu...
zaskoczyłaś mnie trochę bowiem zarzekałaś się że nie zamierzasz odwiedzać Guayaquil, choć wiele razy Cię do tego namawiałam !
na marginesie znajduje się tam polski akcent - sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej, uwierzysz?
i jeszcze trochę prywaty: gdyby wpadł Ci przypadkiem w ręce taki "melonik" ekwadorskich indianek, schowaj go dla mnie do plecaka, a obiecuję odwdzięczyć sie jakimś argentyńskim suwenirem juz wkrótce :D
margarita

adadi said...

heeej Gosia, widzisz? namawialas, namawialas i namowilas;))) ale polski akcent mi umknal...
ajajaj, z tym melonikiem to o poltora dnia za pozno...w Cañar moglam je zrywywac z setek glow;) ale wieeem - od kiedy pamietam a to juz moj czwarty raz tutaj - mi o tych melonikach wspominasz;) no i zawsze jak widze te kapelusiki to mysle o Tobie ale za cholere nie wiem jak zapakowac taki melonik do plecaka, zeby po wypakowaniu nadal byl melonikiem...
buzka,Ada