Tuesday, August 26, 2008

Cañar, Ingapirka, Guayaquil – w biegu i spacerem…





























Z Cuenki dojechalam do miasteczka Cañar, zeby zlapac bus do Ingapirki. Byla niedziela a w Cañar w ten dzien odbywa sie rynek, na ktory zjezdzaja campesinos z okolicznych wiosek. Przewazaly wystrojone wiesniaczki w tradycyjnych kolorowych strojach i w melonikach, chyba bylam tam jedyna bez kapelusza. W wiekszosci przypadkow to byly biale meloniki z dwoma pomponikami zwisajacymi z boku. To bylo bardzo barwne widowisko dla mnie wiec dalam sobie z dwie godziny na nasycenie wzroku tym folklorem. Chociaz nie czulam sie tam komfortowo, bez kapelusza, z aparatem i w ogole nie stamtad. Potem bylo mi to dane jeszcze blizej obcowac z lokalesami - w autobusie do Ingapirki - gdzie zapakowali sie z workami zakupow badz z inwentarzem. Siedzaca obok mnie babka miala w reklamowce na kolanach trzy dorastajace kurczaki. A po drodze dzieciaki urzadzily sobie rozrywke ze mnie, zaczepiajac mnie, to chcac zdjecia to sie chowajac albo probujac wyrwac czy zadrapac mi aparat.

W koncu dojechalam do Ingapirki, pozostalosci po inkaskiej expansji w koncu XVw, ulokowanej na ponad 3100m. Daleko jej do Machu Pichu ale pozostaly wysokie mury swiatyni slonca i sporo duzo nizszych komplexu innych budynkow. Hiszpancy kolonisci, barbarzyncy, rozebrali wiekszosc budowli zeby miec material na budowe kosciolow… Ingapirke zwiedzilam po japonsku, tzn bardzo szybko, idac i trzaskajac foty wokol siebie – w pol godziny zamiast dwoch.
Dotarlam tam pozno, powoli zaczynalo zmierzchac a ja chcialam sie jeszcze tego wieczora stamtad wydostac. A to nie bylo latwe… Najpierw gosc mnie podrzucil pickupem do puebla ElTombo, chcial 5usd, umowilismy sie na 4usd a jak dojechalismy chcial znowu 5. Dostal 4, zarzucilam plecak jeden i drugi i poszlam sobie. Po chwili zorientowalam sie, ze zostawilam polar w aucie… ale auto zniknelo blyskawicznie, nie liczylam na uprzejmosc tego goscia i zwrot zguby… Wkurzona (nowy, fajny ten polar byl a stara kurtke wyrzucilam sama po Cotopaxi), stalam i marzlam przy drodze czekajac na autobus do Guayaquil. Prawie dwie godziny. Ciemno, zimno makabrycznie (wysokosc ok 3000m), towarzyszyl mi koles, ktoremu nie wiedzialam czy moge zaufac -mowili mi ze tym pueblu tez mam uwazac - (zeby np popilnowal mi plecak) ale okazal sie w porzadku, zadbal o mnie i nawet skolowal goraca kawe.
W koncu nadjechal autobus, zgarnal mnie a biletowy wzial ode mnie 10usd i przez cala droge zwlekal zeby wydac mi reszte. Myslal chyba, ze zapomne albo sobie odpuszcze. Juz w G. dopadam go i pytam gdzie moja reszta. Opieszale dal mi 4usd, conajmniej 1usd za malo i sie ulotnil. Szczerze zalowalam, ze nie uzylam przemocy… Ciezkie jest czasem zycie gringi w latynoskiej “dzunglii”. Nie chodzi o kase ale o sam fakt naciagania, co doprowadza mnie do szalu. Szczegolnie jak sie skumuluja takie akcje w jednym dniu.

Bylo po pierwszej w nocy jak dojechalismy do Guayaquil, biore taxowke, negocjuje na 3.5usd. Dojezdzamy do hotelu a ten mowi ze 4usd, bo musial zaplacic podatek dworcowy a myslal, ze nie bedzie musial, bo byl tam krotko itp… To bylo za duzo jak na jeden dzien – i dla nedznej poldolarowki - przez 5 minut okupowalam taxowke, az gosc odpuscilJ Dosc idiotyczne, tym bardzej ze zostawial mnie pod hotelem, w ktory doba kosztuje 30usd – najdrozszym w jakim spalam dotychczas… ale dzialalam w afekcie;)
W Guayaquil wszystko okazalo sie ma ceny conajmniej dwukrotnie wyzsze… przynajmniej w centrum. Nie mialam w planie odwiedzac tego najwiekszego miasta w Ekwadorze, ok 2.4mln mieszkancow, bo coz tam o mnie. Ale poniewaz bylo na trasie a mialam zagwarantowanego osobistego przewodnika calkiem niebylejakiego to zatrzymalam sie. Towarzyszyl mi Francisco, ekwadorski marine, poznany na wybrzezu w Las Peñas, gdzie strzeze granicy od srony Pacyfiku, tzn nic nie robi. Wlasnie przyjechal do G. do domu na urlop. Polazilismy po centrum, potem promenada wzdluz wybrzeza na wzgorze, gdzie po pokonaniu 446 schodkow mozna zobaczyc panarorame niekonczacego sie miasta. Albo chlopakow grajacych w pilke i kibicujacych im kolegow, skrecajacych marihuane...
Powierze jest bardzo ciezkie w Guayaquil, bardzo wilgotne, nawet wolny spacer jest meczacy wiec wlasciwie wiekszosc czasu przesiedzielismy w barach, pochlaniajac zmroznego ekwadroskego Pilsnera.
Po drodze najciekawszy byl maly skwer, park de Igunas, gdzie mieszkalo wolno kilkanascie badz kilkadziesiat iguan, lazacych sobie po drzewach, trawnikach, chodnikach – nie moglam oderwac wzroku od tych kosmicznych kreatur – a maly stawek byl pelen zolwi.
Wykorzystalam jeszcze Francisco do pomocy w zakupach muzycznych i mam juz w plecaku kilkanascie plyt z rozna muza: salsa, merenge, vallento, bachato, marimba, reagge, latyno-pop, latyno-rock i trdycyjna muza ekwadorska. Bedzie czego sluchac przez pare tygodni, wspominajac blogie chwile ;)

Dzis przyjechalam do Puerto Lopez i wlasnie wykupilam calodniowa ´wycieczke´ na Isla de la Plata. To juz tak naprawde jeden z ostatnich punktow na biezaco pisanego programu…
Odnotowalam rowniez kolejna strate – tym razem zgubilam swoje czadowe p/sloneczne okulary;((( chyba na dworcu... alez bylam zla przez cale pol godziny! oczywiscie nie na siebie;)

3 comments:

Anonymous said...

Ojoj jaka fajna muza...ja sie dopominam o jakis wieczorek winno taneczny przy tej muzie..toz przy niej nie da sie siedziec spokojnie!!!
Strat troche zaliczylas, ale , odpukac,aparat ciagle dzielnie posiadasz??
E.

adadi said...

Jaasne! wspolny wieczorek - tak oczywiscie winny i jak najbardziej muzyczny ale czy taneczny? chyba bedzie zalezalo na ile winny;)))
Aparat wczoraj byl juz w rekach zlodziei (wyciagniety z plecaka, zostalo tylko zamkniete etui), w nocnym autobusie; juz zaczelam rozpacz a jadnoczesnie godzenie sie ze strata, kontynuujac poszukiwania, niespokojnie sie obracajac do tylu, bo bylam prawie pewna, ze to sprawka gosci z tylu i poniewaz zobaczyli, ze zauwazylam - a miejscowki w autobusie sa imienne - chyba sie wystraszyli, ze rozpoczne afere, bo po jakiejs chwili wymacalam nagi aparat po siedzeniem... serio!
w taki sam sposob zwinieto mi aparat w Wenezueli wiec tutaj przewaznie zawsze trzymalam plecak na kolanach a aparat na sobie - przez cala droge... wczoraj jakos tak sobie odpuscilam...
nie musze opisywac dzikiej radosci po jego odzyskaniu, chociaz swiadoma strata trwala tylko jakies 8 minut ale byla baaardzo bolesna;)

Anonymous said...

hheheeheh, no o takiej akcji nie slyszalam nigdy w zyciu. NO jeszcze czasami zlodzei ruszy zeby oddac dokumenty a zabrac tylko torbe/portfel. Ale zeby tak cenny aparat?!?
I tu wrocimy do watku, ze moze po okolicy juz sie rozeszlo, ze jakas gringa zostala wyslana na zwiady przez groznych kokainowych bossow i lepiej z nia nie zadzierac..!!
No i kiepska sprawa, ze akcja w sumie w autobusie sie rozegrala,bo ciagle nie moglas pocwiczysz sparingu kickboxingu hehehe
E.
(juz ja sie zatroszcze o to zeby od winnej impra przeszla do tanecznej :P)