Sunday, August 17, 2008

Cotopaxi. Krew, pot i lzy. I Porazka:(












Niestety, nie udalo sie... Troche bylam nieszczesliwa z tego powodu, wlasciwie jeszcze jestem, jutro mi przejdzie mam nadzieje. Czegos mnie jednak to doswiadczenie nauczylo... gor nie mozna ignorowac. Dzieki tej probie zrozumialam ze wysokie szczyty to nie zarty ani zadna zabawa, ze nie da sie tak z marszu bez bolu wejsc niemal na 6000m. Oprocz tego, ze to nie zabawa i niezwykle ciezkie jest wejscie na szczyt to jeszcze nie mialam szczescia do przewodnika, ktory w duzej mierze przyczynil sie do mojej porazki. Ale od poczatku...
Ivo, rekomendowany mi przewodnik mial 2 Holendrow (brata i siostre) nagranych na ten weekend wiec dla mnie skolowal jakiegos innego przewodnika. Ale o tym, ze ten gosc to byl moj przewodnik dowiedzialam sie po fakcie, jak trzeba bylo zaplacic... wydawalo mi sie, ze to tylko pomocnik i my w trojke stanowimy grupe.
W sob rano zgarneli mnie z Latacungi i po 1,5 godzinie zaparkowalismy w Narodowym Parku Cotopaxi. Stamtad z calym sprzetem na plecach trzeba bylo wdrapac sie do schroniska na ok.4800, szlak wiodl dosc mocno w pion, wysokosc juz dawala sie we znaki i zeby nie dzwigac w plecakach wlozylismy od razu na nogi buty do wspinaczki (przysiegam takie jak narciarskie!!! tylko przypina sie do nich raki a nie narty, wyobrazacie sobie zatem, ze nie sa to wygodne trampki) wiec sie niezle zasapalismy przez te 1.5 godziny. Po poludniu poszlismy z Holendrami i Ivo jakies 100-200m wyzej, gdzie juz sniegi i lod potrenowac chodzenie w rakach, uzywanie czekanow, lin itp... Bylo extra! Naprawde bardzo mi sie spodobalo bieganie w rakach po twardym sniegu, po lodzie trzeba bylo bardziej uwazac...
Dalszy rogram byl nastepujacy: 18.00 kolacja, 24.00 sniadanie, 01.00 wyruszamy na szczyt. Czekalo nas 6 godz podejscia (w tym ponad 5 po sniegu i lodzie w sprzecie) i 3godz.zejscia.
Roos (Holenderka) juz po poludniu wymiekla - miala straszne problemy z powodu wyskosci, caly czas zwracala i zrezygnowala z proby podejscia. Mnie dopadlo w nocy - trzaskajacy bol glowy... Ale taka jest reakcja organizmu w stanie spoczynku na wysokosci, jak sie czlowiek rusza, krew krazy szybciej i nie jest tak zle. Wstalismy o tej 24tej (nie zebym choc oko zmruzyla do tej godziny... a wierzcie mi oczekiwanie bylo naprawde meczace, perspektywa 9godz walki z Cotopaxi nie pozwala zasnac), zadne z nas nie czulo, ze sniadanie to dobry pomysl, ubralismy sie, spakowalismy sprzet, energetyzujacy prowiant, ktory wygladal jak paczka dla dzieci, pelen roznych slodyczy, i wyszlismy. Oprocz nas jeszcze kilka innych ekip, bo to wysoki sezon, weekend a ponadto... to miala byc piekna noc! I byla! Mielismy pelnie ksiezyca! Niebo rozgwiezdzone, pelen ksiezyc, wlasciwie nie trzeba bylo latarek uzywac, fantastycznie bakowy krajobraz, bo Cotopaxi i bez takiej oprawy jest piekny.
Idziemy. Ja z Miguelem (niby moim przewodnikiem) a Martin (Holender) z Ivo.
Juz pierwsza godzina zawazyla o tym co sie stalo potem, mielismy dosc szybkie tempo z Miguelem, o czym ja nie wiedzialam, po prostu podazalam za nim a Martin z Ivo dotarli do ´krainy wiecznych sniegow´, gdzie wkladalismy sprzet prawie 10min po nas.
Miguel zamiast od poczatku spokojnie prowadzil mnie wiec za szybko, bylismy zwiazani lina wiec czulam troche presje no i po kilkudziesieciu metrach, juz potem w rakach, opanowaly mnie mdlosci. Ale szlismy, juz powoli, krok za krokiem, mialam wrazenie, ze tak wolno jak na czterkokrotnie zwolnionym filmie. Ale wszyscy tak szli. Jednak nie dosc, ze my szlismy tak powoli to ja jeszcze co kilkanascie krokow potrzebowalam sie zatrzymac, zeby opanowac mdlosci. W miedzyczasie Miguel nie robil nic zeby mi w jaki sposob pomoc, doradzic czy zmotywowac a wrecz przeciwnie... Bylo cholernie, po prostu okrutnie ciezko. Makabrycznie. Serce bije jak szalone, mdlosci, mroz, wiatr zacina, marzna mi usta do krwi, z nosa leje sie woda (ale nie robily sie jeszcze sople:), dretwieja mi rece... juz wiem, ze to nie mozliwe ale idziemy.... A im wyzej tym zimniej, wiatr mrozniejszy a kazdy krok to niemilosierny wysilek, nie ma jak przyspieszyc zeby sie rozgrzac (bo ja oczywiscie stwierdzilam, ze po cholere mi takie grube spodnie i kurtka, ktora Ivo przywiozl dla mnie... mialam swoje - bardziej wygodne ale tez lajtowe).
Czuje, ze Miguel idac tylko czeka na moja decyzje, ze wracamy wiec ja na przekor, na zasadzie ´na zlosc mamie odmroze sobie uszy´ ledwie sie wlokac pne sie za nim w gore. Szlismy juz jakies 2.5-3 godziny. W niewyobrazalnym trudzie ale szlismy. No i w pewnym momencie stalo sie cos, co tylko mi sie moze przydarzyc... chcialam wyciagnac cos z plecaka i spadla mi rekawiczka (ktorej to nie przypielam do kurtki), spadla mi i odjechala.... a ja przez kilkanascie sekund stalam w bezruchu obserwujac jak sunie sie w dol, w biala dal, majac zupelnie nieuzasadniona nadzieje, ze moze zaraz sie zatrzyma... Oczywiscie nie zatrzymala sie, zniknela z horyzontu i juz. Miguel mowi, nieee bez rekawiczki nie da rady, jak to nie da rady bede sobie zmieniac wymyslilam sobie... Ale po kilku minutach mialam zamarzniete palce, po prostu biale, sztywne i czulam nieznosny bol w paznokciach... czy to pod nimi. Nie ma co sie wyglupiac, palce w dloniach to przydatna rzecz, szkoda byloby je sobie odmrozic... Zawrocilismy. A bylismy gdzies na 5400m. Poczulam ulge po podjeciu tej decyzji ale bylam wkurzona i schodzilam nieostroznie wiec Miguel mial troche roboty zatrzymujac mnie na lince kilkukrotnie. Dobrze mu tak:)
Potem jak wrocilismy do schroniska, rozwinal swoj spiwor przy moim i zaczal sie bardzo wyraznie przyklejac, prowokujac jednoznaczna sytuacje... chyba nie wiedzial, ze chce go zabic. Zamknelam sie w spiworze, maxymalnie odseparowujac, zeby sie odpieprzyl. I caly czas zadaje sobie pytanie czy on celowo nie zrobil wszystkiego zeby wrocic wczesniej do schroniska... Rozmawialam z Ivo o tym jak to mnie Miguel na szczyt prowadzil (Ivo z Martinem weszli!), wyrazajac swoje rozczarowanie, niezadowolenie itp. ostatecznie dostalam ´rabat´ ale pieprzyc to... niesmak i rozczarowanie pozostalo.
Pomijajac historie z Miguelam, pewnie i tak trudno byloby mi wejsc na sam szczyt ale na pewno weszlabym wyzej, co tez sie liczy... Ale trudno... tak czy owak ciesze sie ze sprobowalam i posmakowalam co to krew, pot i lzy na gorskich szczytach:)

Prosto z Cotopaxi w niedzielne popoludnie dotarlam do Los Banos, ktore mam po drodze do dzungli... To taka troche turystyczna miejscowosc, jakies zrodla termalne tu maja... nie wiem czy skorzystam. Zmeczona jestem po nieprzespanej nocy i zmaganiach z Cotopaxi ale chyba pojade dzis wieczorem ogladac explodujacy wulkan Tungurahua:)

6 comments:

Anonymous said...

;/ Lacze sie z Toba we wkur..tzn.frustracji na Miguela. No przeciez gdyby nie on to bys BANKOWO weszla tan ten pikus szczyt.
Duza buzka, guapa :*
E.

Anonymous said...

Ada, jestes dzielna! Te wysokosci, odmrozone palce.... brrr az mi sie zimno zrobilo ;)

Trzymaj sie i pisz. Swietnie sie czyta!

MW

PS. Juz kolejny raz staram sie dodac komentarz. Moze teraz pojdzie...

Anonymous said...

warcaj do Gbg :)
pojdziemy na lunch do GP :)

Anonymous said...

Zdrajca Miguel, nie dał ci się wykazać, ale ja tam jestem zdania, że co się odwlecze to nie uciecze, sama próba wejśćia to dla mnie już sukces, ja się na razie ograniczam do czytania o takich wyprawach... No i najważniejsze że liczba paluszków "przed" zgadza się z liczbą "po". A przecież jest tyle innych gór do zdobycia, tylko to czekanie na następny raz chyba jest najgorsze...
Gringo (dzisiaj)

Anonymous said...

Tu Agnieszka (T) - jeszcze z Warszawy!
Ada, dobrze, że się wycofałaś. To prawdziwe zwycięstwo nad własną próżnością. Palce zawsze można odmrozić, jeszcze będą okoliczności.
A niezdobyte szczyty w takim stylu - w Twoim przypadku - to chyba rzadkość.
Pozdrawiam i podziwiam. A
PS.
Za dwa tygodnie przeprowadzam się do Poznania.

adadi said...

dzieki chlopaki i dziewczyny, ze wierzycie we mnie:))) dzis traktuje to jako cool-owa przygode...
Pozdrowka!