Tuesday, August 25, 2009

Maracaibo - gorace, piekne, bogate miasto, skad rzut beretem do Kolumbii








Piekielnie gorace Maracaibo jest miastem wielu extremow, np. lezy nad najwiekszym jeziorem Am.Pld (120*200km) i ma najdluzszy most w Am.Pld (prawie 8,7 km) i jest najgoretszym miastem w Wenezueli i do tego najbogatszym jezeli chodzi o zasoby ropy. Natomiast jest drugim miastem pod katem wielkosci w Wenezueli (po Caracas). Lezy na Pn-Zach Wen. niecale 2 godz. od Kolumbii.
Bliskosc granicy z Kolumbia sprawia, ze okolice sa srednio bezpieczne - jak mnie ostrzegano, glownie z powodu intensywnej kontrabandy. Z Wenezueli do Kolumbii przemyca sie rope, bo - nie wiem czy tez moze to byc prawda, musze to zweryfikowac - dowiedzialam sie dzisiaj, ze paliwo w Kolumbii jest ... 100 razy drozsze. Wiec wcale sie chlopakom nie dziwie... bez sensu przeplacac a i warto przy okazji zarobic troche grosza;)
W Maracaibo mieszka wielu Kolumbijczykow, spora czesc od kilkunastu, kilkudziesieciu lat, gdy jeszcze w Kolumbii bylo niezle pieklo... a wielu z nich od mniej lub bardziej dawna para sie tutaj innymi przedsiewzieciami mniej lub bardziej legalnymi.
Przyjechalam tu wczoraj bardzo wczesnym przedpoludniem z Coro, zrzucilam bagaz w przechowalni na dworcu, bo myslalam spedzic tutaj tylko pare godzin i zwijac sie do Barquisimeto.
Glowna przyczyna dla ktorej zawitalam w te okolice Zulii bylo zobaczenie palafitos, takich domkow na wodzie, w ktorych mieszka spolecznosc indianska Guajiros. Na dworcu zapytalam jak sie dostac do miejsca, zeby je obejrzec i mi wytlumaczono droge do przystanku por puestos, ktorym sie dostane na Bella Vista, i tam sobie zobacze te palafitos.
Napìerw niemal kilka minut stalam przy wielopasmowej drodze przed dworcem, czajac sie przed wkroczeniem pomiedzy pedzace bez przerwy auta az pojawil sie gosc, co machnal reke, ze idziemy i jakos podazajac za nim udalo mi sie dostac na druga strone. Gosc chcial sobie pojsc ale ja- zeby sie utwierdzic, ze dobrze ide - zapytalam go o droge. No to ten zaczal mi tlumaczyc od nowa i w koncu stwierdzil, ze mnie zaprowadzi. Idziemy, gadamy, nazywa sie Jose i jest z Kolumbii. No i zapalilo mi sie czerwone swiatelko, bo mi tu powiedzieli, ze wszyscy Kolumbijczycy tutaj to bandyci. Prowadzil mnie jakimis zacienionymi zakamarkami (niby zeby uniknac palacego slonca), pomiedzy jakimis ryneczkami, wiaduktami... w miedzyczasie pokazal mi swoj identyfikator z pracy jednej, drugiej (pracowal na dworcu i w radiu czytal newsy) i ja sie zastnawialam po co to mi je pokazuje, po co sie uwiarygodnia, na pewno zeby uspic moja czujnosc... a stalo sie wrecz przeciwnie. Wiec trzymalam kurczowo telefon w kieszeni i plecak wcisciety w brzuch. Niby mily koles ale, nie wiadomo co sie tam czailo za ciemnymi okularami... a glupio byloby sie dac zalatwic, okrasc, wyprowadzic w pole w tak banalny sposob. Niby to ja go zaczepilam ale to on sie sam z siebie nawinal... znamy te sztuczki...
W koncu wyszlismy w przepieknym miejscu starego miasta przed bazylika (Basilica de Chinquinquira, patronki tego regoinu) i on mowi, wejdzmy do tego kosciola, byl tam nawet JPII, jest cudowna. Weszlismy. Bazylika rzeczywiscie cudowna, chyba najpiekniejsza jaka widzialam (a moze nie widzialam zbyt wielu) znaduje sie tam obraz Maryi (a nad nim ogromna korona z czystego zlota), do ktorego odbywaja sie pielgrzymki, bo ponoc czyni cuda. Jose zarliwie klanial sie, zegnal przed swietymi posagami, obrazami i zaczal zachecac mnie do robienia zdjec. Moje podejrzenie co do jego niecnych zamiarow ponownie wzroslo, taaa pewnie chce zyskac na czasie zeby namowic sie z kolesiami a przy okazji sprawdzic czy i jaki mam aparat... Uparcie odmawialam robienia zdjec wewnatrz i na zewnatrz bez sensu sie tlumaczac... Wyszlismy, popodziwialismy piekno okolicy, znowu odmowilam robienia zdjec, podeszlismy wiec kawalek - jakies 200-300m dalej byl ten przystanek... gosc ustawil mnie w kolejce, powiedzial stojacej obok kobiecie co ma powiedziec kierowcy (gdzie dokladnie mnie wystawic), pozegnal sie, powiedzial ze jest dobrym czlowiekiem... i sobie poszedl... i zrobilo mi sie glupio.

Bella Vista okazalo sie pueblem Santa Rosa de Agua, gdzie znajduja sie palafitos ale nie takie `prawdziwe, indianskie... Z jednej strony nowe, piekne domki na wodzie, obszerne kafeje a z drugiej sklecone z byle czego walace sie chaty i cuchnaca nie do wytrzymania brudna woda. Taki troche syf znaczy. Schowalam sie przed sloncem w krytej trzcina kafei, gdzie wysluchalam od siedzacego starszego tubylca conajmniej godzinny wyklad na tematy spoleczno-historyczno-polityczne Wenezueli. Bardzo ciekawie mowil ale takim hiszpanskim, ze niestety zrozumialam mniej wiecej polowe:(
No wiec palafitos ktore zobaczylam rozczarowaly mnie i wrocilam do miasta pozwiedzac czesc kolonialna. Nawet przypadla mi do gustu. Ale nie wiedzialam co robic dalej - bo chcialam zobaczyc prawdziwe palafitos ale nie wiedzialam czy rzeczywiscie warto, czy sa podobne do tych w Bella Vista - to zadzwonilam do Delmara po porade. A ten stwierdzil, ze skoro juz jestem w okolicy to jak najbardziej powinnam zobaczyc te prawdziwe palafitos a on ma tu kuzyna w Maracaibo, ktory ma kuzyna, zaraz zadzwoni i zobaczy co sie da zrobic. Wiec ja dalej powloczylam sie po miescie (teraz tez zakamarkami, chowajac leb przed sloncem, bo mialam wrazenie, ze gotuje mi sie mozg po czaszka i czapka), znalazlam hotel i jak juz robilo sie ciemno wyruszylam w kierunku dworca po swoj plecak. Znowu pytam o droge - dla pewnosci, bo ciemno to inaczej w okolicy, no i wczesniej szlismy przeciez inaczej, jakimis zacienionymi oplotkami. I zapytany mowi - nieee, absolutnie nie moge isc na pieszo przez most, ktory prowadzil na dworzec, bo tam kradna i mnie na pewno napadna - musze zlapac carro, co mnie zawiezie na terminal. Jak, gdzie... To on mnie zaprowadzi... sie przedstawia - Roberto, z Kolumbii jestem. Mucho Gusto:) Jak zrobil, tak uczynil i stal ze mna z 10 min czekajac na odpowiednie carro, wsadzil mnie w busika i pomachal na do widzenia. Zatem wiekszosc Kolumbijczykow tutaj to chyba jednak nie bandyci:)

Z dworca juz taxowka dostalam sie do hotelu, z ktorego nie wypuszczalam sie na miasto za rada wszyskich mi tu dobrze zyczacych. I nie musialam, bo na drugi dzien mialam juz zaplanawana wycieczke, dopieta w 100% przez Delmara.

2 comments:

Anonymous said...

Dos Colombianos wiosny nie czyni. Uwazaj mimo wszystko, bo ja sie tam cala spinalam jak czytalam o tych ciemnych zaulkach ;/
Ete

Anonymous said...

a mi sie wydaje ze oni tylko czekali na okazje, moment nieuwagi, zeby Cie oskubać, takie wilki w owczej skórze, bo niby dlaczego mieli być tacy mili ;-D
Cede