Monday, August 10, 2009

Caracas - Niemalze Welcome Home...













Lot minal calkiem OK, pomimo ze lecialam AirFrance udalo sie dotrzec do celu. Troche spalam w miedzyczasie a poza tym bylam calkowicie znudzona wertujac wzdluz i wszerz przewodnik a po 2 buteleczkach wina wprowadzilam sie w stan, w ktorym usilowalam odpowiedziec sobie na pytanie po co ja w ogole tam lece w sumie nad Baltykiem tez moze byc OK;) Ale po wyladowaniu poziom adrenaliny znacznie mi sie podniosl i wszystko wrocilo do normy. Sukcesem zakonczyly sie formalnosci imigracyjno - celne, trzeba bylo wypelnic skomplikowane formularze, w tym jeden dotyczacy swinskiej grypy, gdzie musialam zdeklarowac czy mam (lub nie mam): kaszel, goraczke, bol glowy i czy kicham (serio!). Poczulam sie nagle mega-zdrowo patrzac w oczy panom bogom, czyli urzednikom dosc opieszale stawiajacym pieczatki. Wszystko poszlo gladko, wkraczam na hale, gdzie przybywajacych oczekiwaly tllumy ludzi, rozgladam sie i widze machajaca reke. Jak milo jak ktos czeka na ciebie na lotnisku.... A czekal na mnie Delmar, stary znajomy, poznany 3 lata temu w Barinas (chyba opisalam to tutaj w notatkach z Wenezueli).Widzielismy sie rowniez 2 lata temu jak transferowalam sie z Kolumbii przez Cracas do Europy (nie opisalam bo po powrocie juz mi sie nie chcialo).
Dalam cynk Delmarowi, ze przyjezdzam a ten wzial ode mnie nr i godz lotu i napisal, ze nie moze obiecac ale postara sie mnie odebrac z lotniska. Ulzylo mi mocno, bo nie lubie tego lotniska w Caracas, pelnego cinkciarzy z ktorych uslug musialabym skorzystac i raczej na pewno zostalabym wyrolowana...Jak sie dowiedzialam oficjalny kurs USD to 2.5 Bolivarow a na czarnym rynku ok 7!!! Swoja karte kredytowa moge gleboko schowac do plecaka... Ubolewam tylko, ze wzielam za malo cashu:(
Oprocz tego, ze Delmar sprawil mi niespodzianke samym soba to w aucie czekaly na mnie soczyste, slodkie, pachnace mango ' cala reklamowka!!! A ze ja mango uwielbiam jak kon owies od razu wbilam zeby w najwieksze a sok splywal mi po brodzie, szyi i koszulce co mi w ogole nie przeszkadzalo;) Ale to jeszcze nie wszystko. Nastepnie kolega zabral mnie do fantastycznej, klimatycznej knajpy gdzie przygrywali jego kumple na cuatro, basie, harfie i grzechotkach (czy jak sie to nazywa...). No i poczulam, ze jestem w Ameryce Poludniowej...Zaserwawono nam rybe (sadzac po wielkosci jakiegos wieloryba chyba) i salatke miedzy innymi z adwokata (akurat jest sezon, mniami:) i palmito czyli rdzenia mlodej palmy, ktory jest chrupki prawie jak marchewka a smakuje troche jak szparaki, ponoc hicior exportowy do Francji... tak zlecialo 4 czy 5 godzin... Potem Delmar (nic, ze po 2 giga-szklanach whiskacza) zawiozl mnie do wybranego przez siebie hotelu za ktory zaplacil, bo jestem jego gosciem... Rano przyjechal i zabral mnie na sniadanie (szklana super gestego soku z mango i arepa z miechem i jajkiem). W miedzyczasie zostal mi zabukowany 3dniowy trip na Salto Angel i pojechalismy kupic mi bilet na jakis luxusowy nocny autobus do Ciudad Bolivar skad zostane odebrana przez ludzi z Agencji turystycznej. Troche sprawy wymknely mi sie spod kontroli.. jakos tak bezwolnie poddalam sie procederowi zapewnienia mi bezpiecznych wakacji... Czuje sie na razie jak w bance... a juz bym chciala zanurzyc sie w otchlan reality...
A Delmar jest jegomosciem, spokojnie po 60tce, byl niegdys nauczycielem na uniwerku, wykladal elektryke ale nie kabelki w scianie tylko w sensie nauczania a od lat ma swoja firme, w ktorej zatrudnia 12 osob i zajmuje sie projektami jamimis zwiazanami z elektryka... (tyle zrozumialam).Mam chwile, przed kompem bo Delmar ma gdzies spotkanie... Moze jeszcze uda mi sie gdzies dopasc do maszyny w miedzyczasie. Jezeli nie, to plan jest taki, ze transferuje sie na pn wsch do Ciudad Bolivar i znikam na 3 dni w wodach wodospadu Salto Angel...

5 comments:

Anonymous said...

Pierwszy komentarz nie musi byc jak koncert Madonny, dlugi i nudny, tym bardziej ze wyslany z komorki: takiej to dobrze... Korzystaj poki mozna bo swiat sie kurczy.
Cede

Miss Take said...

Witaj
bardzo stęskniłam się już za Twoim blogiem, cieszę się że odżył, i mimo iż nie jestem pierwsza (chylę czoła przed "Cede") z radością zostawię tu swoje trzy grosze :)
Zatem miłego pluskania, nie utop aparatu, chociaż dobrze wiem, że jest super zahartowany po wizycie na iguazu ;P
i odzywaj się, bo wszyscy - mówię tu za siebie i innych stałych czytelników - jesteśmy bardzo ciekawi wszystkich przygód

White Eagle said...

zeby sie tylko nie okazalo, ze spedzisz cale trzy tygodnie w luxusowym autobusie z krotkimi przerwami na zwiedzanie i zakupy przy kramikach pamiatkarskich :)

Anonymous said...

Hurra,hurra.Witaj po jasnej stronie bloga ;)
O brak wrazen survivalowych w Twoim przypadku nie martwie sie wcale, oby sie obylo tylko bez extremow tj.kradziez czy rekoczyny (sic!) a reszta bedzie wystarczajaco ekstremalna-juz ja Cie znam...

Czy podzielasz zdanie Cede dot. koncertu Madonny? Moze lepiej wlozyc do klasera jakis zestaw kolekcjonerski przed? Albo jakies pinki winky ;)) ??

Ete

adadi said...

Hola amigos!!! Dobrze, ze jestescie :D
Swiat mi sie skurczyl do banki ale banka powoli peka;)
A dzis rano istotnie na kramiku pamiatkarskim na dworcu od prawdziwych pan Indianek (bardzo smutnych takich...) zakupilam pierwsze korale! Chyba juz wyrzuce te z tamtego roku z nasion prawie juz kielkujacych;)
A o Madonnie potem… ale zestaw kolekcjonerski w wersji semi-strong polecam;)